czwartek, 21 grudnia 2017

N.E.R.D. - No One Ever Really Dies


Znacie Pharella? To jest ten facet, który w 2014 roku wypuścił hit Happy; w swoim portfolio ma też współpracę z Jay-Z, Backstreet Boys, Britney Spears, Daft Punk, Beyonce - to jest tylko ułamek jego CV - a jesteśmy dopiero w 2002 roku. Gdybym miał rozpisać wszystko i pokazać, nad czym Pharell pracował do 2017 zakładam, że nie starczyłoby nam kawy na ogarnięcie tego wszystkiego. A jeszcze w międzyczasie zdobył dziesięć nagród Grammy.

Teraz już wiemy kim ten mistyczny Pharell jest. A skąd pochodzi? W 1999 roku założył zespół N.E.R.D. z którym wydał cztery płyty (nie wliczając aktualnej) - z czego dwie zdobyły status złotych płyt w USA. Ale jesteśmy w połowie drugiego akapitu, a nadal nie wiemy o czym będziemy rozmawiać. N.E.R.D. to akronim od No One Ever Really Dies czyli, na dobrą sprawę, możemy powiedzieć, że mówimy o płycie, która nazywa się tak samo jak zespół. I tak własnie jest!

No One Ever Really Dies to 11 numerów utrzymanych w... no kurde, nie wiem jakiej stylistyce. Otwierający album Lemon (w którym gościnnie udziela się Rihanna) to taki typowy banger; dalej - Don't Dont' Do It (chyba mój ulubiony numer z całości) - przyjemny, soulowy, wręcz nawet funkujący - i udziela się tu boski Kendrick Lamar. W połowie płyty mamy bardzo wyraźne odniesienie do Gorillaz - ESP - bardzo minimalistyczny, z wyraźnie wyczuwalnym rytmem - gdyby pojawił się na jakieś składance to sto procent bym się pomylił co do zespołu który wykonuje ten numer. Kites - nie wiem dlaczego ten numer tutaj jest, a nie jest na solowej płycie M.I.A. Wszyskto zamyka Lifting You - czyli stonero... przepraszam, reaggeowy numer z Edem Sheeranem.

Potężny miszmasz gatunków na tej płycie nie jest jakoś super zaskakujący - pytanie czy to działa? Dla mnie niekoniecznie. N.E.R.D. jako zespól to było, przynajmniej dla mnie, zawsze granie popowe ale z zadziorem. Tutaj brakuje tego "czegoś" co odróżniałoby ten album od rzeszy zupełnie takich samych wydawnictw. Jeśli byłby to producencki album Pharella - ok. W tym przypadku - trochę zmarnowany potencjał.


Ocena: 5/10
Czego warto posłuchać: Don't Don't Do It, Deep Down Body Thrust, ESP

//

Standardowo - No One Ever Really Dies znajdziecie NA SPOTIFY; moje ulubione numery do przesłuchania NA PLAYLIŚCIE; a na FACEBOOKU możemy przygotować się do świąt!

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Jakub Żytecki - Ladder Head EP


W zeszłotygodniowym Singles Delight wspominałem o singlu Lovetape z nadchodzącej EP'ki Jakuba Żyteckiego o nazwie Ladder Head. A dziś, powiemy sobie kilka zdań na temat tego wydawnictwa!

Dla nieznających tego nazwiska - Jakub to jeden z najbardziej zdolnych i rozpoznawalnych gitarzystów młodego pokolenia - genialna technika połączona z jazzową wrażliwością i miłością do progresywnego metalu - czego chcieć więcej? Na co dzień gitarzysta grupy Disperse - a od pewnego czasu też eksploruje inne gatunki i pomysły za pomoca swoich solowych wydawnictw.

Ladder Head to bardzo szybka, przyjemna ep'ka, zamknięta w pięciu numerach. Z racji tego formatu, będę w stanie coś napisać więcej o każdym z numerów. Singiel Lovetape juz znamy, więc polećmy od pierwszego numeru. Otwierający, tytuowy Ladder Head bardziej przypominał mi eksplorowanie trip-hopowych rzeczy w stylu Massive Attack czy Portishead - a na dodatek, gdzies w połowie utworu, z zaskoczenia trochę, wchodzi bardzo przyjemna partia wokalu - i cały numer zaczyna bardziej dryfować w kierunku popowych rzeczy. Następnie - Yesterdead - utrzymany w bardzo podobnym klimacie, z trochę mocniejszym groovem i z bardzo ciekawą, jazzującą wstawką.

Przedostatni As You Are trochę mi przypominał Telefon Tel Aviv - generalnie, wpływy elektronicznej muzyki na tym wydawnictwie sa bardzo słyszalne - i moim zdaniem - ten mariaż progresywnego grania z samplami i bardzo dużą dozą szerokości wyszedl Kubie wyśmienicie. Najlepsze zostało na koniec - NightDiving to takie wybranie absolutnie najlepszych rzeczy z całej ep'ki - wokali, sampli, groovu - i wrzucenia ich do jednego worka, wymieszania i wypuszczenia na świat w postaci czterominutowego utworu.

Paradoksalnie, trochę wbrew moim oczekiwaniom, mało tutaj wirtuozerii - mało tu superszybkich pasaży po gryfie, rozwiązań harmonicznych z kosmosu czy połamanych rytmów - i dało to bardzo zgrabną, spójną i przyjemną ep'kę. Nie mówię, że jest banalnie i trywialnie - jest dokładnie tak, jak miało być, czyli jest w tym wszystkim złoty środek. Jak dwa poprzednie, solowe, wydawnictwa nie przekonywały mnie tak bardzo tak Ladder Head bardzo przyjemnie prowadzi przez troche ponad 20 minut poniedziałku. A i przypuszczam, że i każdego innego dnia będzie działać tak samo. Polecam!

Ocena: 8/10
Czego warto posłuchać: NightDiving, Lovetape - a najlepiej to całej ep'ki

//

Całe wydawnictwo znajdziecie NA SPOTIFY; oczywiście, klasycznie, moje ulubione NA PLAYLIŚCIE; a na FACEBOOKU możemy pogadać o jeszcze innych premierach tego miesiąca!

sobota, 16 grudnia 2017

Chris Stapleton - From A Room: Volume 2





Nie wiem jak u Was, ale u mnie muzyka pełni funkcję na wpół użykową - to znaczy, jestem już na tyle przyzwyczajony do analizowania numerów i spisywania ich, że bardzo często gdy słyszę jakąś piosenkę to w głowie zaczynam rozkminiać akordy, zagrywki które można użyć czy dośpiewywać jakieś głupoty. Jedyny gatunek, przy którym się trochę półautomatycznie wzbraniam przez zbytnim analizowaniem to americana/southern folk - czyli, w takim bardzo dużym, myślowym skrócie - amerykańska muzyka drogi. I dlatego dziś na tapecie mamy drugą część albumu From A Room pana Chrisa Stapletona.

Pewnie większość z Was się zastanawia skąd wyciągnąłem tego faceta - tu Was zaskoczę - jeśli słuchaliście radia przez ostatnie dwa lata to na pewno wpadliście na numer Tennessee Whiskey autorstwa Chrisa. A podczas przygotowań do tej recenzji odkryłem, że chociaż mało znany u nas, to za wielką wodą jest to jeden z lepszych piosenkopisarzy w kraju - oprócz tego, że napisał tonę hitów dla innych wykonawców country/southern (liczy się, że w okolicach 150); ma na koncie dwie nagrody Grammy, pięć nagród Akademii, siedem nagród CMAA i tak dalej; to napisał też numer dla Adele - dokładnie If It Hadn't Been For Love (b-side z albumu 21)

Ale do rzeczy - From A Room: Volume 2 to 9 piosenek, utrzymanych w bardzo przyjemnej konwencji southern czegoś. Dlaczego akurat tak? Bo mamy i świetne ballady - A Simple Song, mamy przyjemne, aż trochę bluesowo-redneckowe numery - Midnight Train To Memphis i mamy też coś pomiędzy - czyli rockową energię i soulowy groove - ostatni numer na płycie - Friendship. Tematy przewijające się na płycie są dość typowe dla wydawnictw około-bluesowych - czyli miłość, przyjaźń; są złamane serca, są piosenki więzienne, jest rozmowa o alkoholu i o kobietach.

Jeśli nigdy nie ciągnęło Cię żeby przejechać starym Mustangiem całą Route 66 czy objechać pustynię Mojave to myślę, że ta płyta może zmienić Twoje zdanie. Jak już się wyobrazi ten delikatny warkot silnika, ukochaną osobę przy boku i brak problemów - wtedy ta płyta staje się idealna. A i nawet bez tego - puszczenie w tle Nobody's Lonely Tonight i robie swoich rzeczy gwarantuje 100% dobry czas. Bardzo polecam!

Ocena: 8/10
Czego warto posłuchać: Hard Livin', Friendship, całej płyty

//

Na płytę zapraszam O TUTAJ, wszystkie co fajniejsze numery - standardowo - na PLAYLIŚCIE NA SPOTIFY i, bardzo możliwe, że niedługo pojawi się też recenzja pierwszej części From A Room - bo jestem po prostu ciekaw jak ta muzyka działa w całości. Żeby nie przegapić - wbijaj na FANPAGE!

czwartek, 14 grudnia 2017

Intervals - The Way Forward


W wieku 14 lat złapałem bardzo poważnego bakcyla związanego z gitarą. To znaczy - kiedy miałem jakakolwiek wolną chwilę to siadałem z instrumentem i wgrywałem różne zagrywki, numery, pomysły, kompozycje. Wtedy tez odkryłem całą gamę gitarzystów zajmujących się muzyką instrumentalną - z Joe Satrianim i Steve'em Vai'em na czele. Ba - jego czwarty album - The Extremist (nota bene - jeden z jego najbardziej znanych i popularnych albumów) znałem na pamięć; część zagrywek potrafiłem zagrać z pamięci. Później, z biegiem czasu, moje zainteresowania muzyczne obrały trochę inny kierunek - zacząłem słuchać jazzu, studiować harmonie i kadencje - i tak już zostało.

Dziś na tapetę wrzucamy dość młodego zawodnika na scenie (młodego w porównaniu do Satrianiego) - Aarona Marshalla z zespołu Intervals - a może powinienem napisać tworzącego zespół - Intervals to aktualnie jednoosobowy projekt, stricte instrumentalny. The Way Forward to trzeci album w dorobku Aarona prezentujący już dość zdecydowany zwrot i mocno zarysowane inspiracje - w porównaniu do poprzednich wydawnictw, jest to chyba najbardziej spójny album.

The Way Forward to 8 numerów, wszystkie utrzymane w stylistyce progresywnego, instrumentalnego metalu z mocnymi wpływami jazzu i fusion - By Far and Away brzmi jak numer z dorobku, świętej pamięci, Alana Holdswortha; zaś Belvedere (mój ulubiony numer na płycie) porywa groovem i dość delikatnym, jak na progmetal, klimatem. Problem jest taki, że w kwestii całego albumu już nie jest tak różowo - po dwukrotnym przesłuchaniu całego albumu, w mojej głowie nie został żaden motyw, melodia czy harmonia. W porównaniu do Plini'ego, amerykańskiego Chon czy naszego rodzimego Jakuba Żyteckiego (wymieniłem w tym momencie jedne z najciekawszych projektów na międzynarodowej scenie progresywnej - odkrywajcie!) brakuje mi na tej płycie czegoś, co będzie mnie ściągało i wkręcało przy każdym przesłuchaniu.

Wcześniej wspomniane tuzy instrumentalnego grania, na swoich albumach używały bardzo skromnych środków wyrazu, ale autentycznością i kreatywnością porywały słuchacza, bardzo skutecznie wprowadzając go w klimat danego albumu. Tutaj brakuje mi tej kreatywności - wszystkie patenty już gdzieś słyszałem, ciekawe momenty są tu jak na lekarstwo - i trwają równie krótko. Zdecydowanie bardziej wolałem Intervals na The Shape Of Colour (poprzednia, instrumentalna płyta z 2015) a już w ogóle na A Voice Within (debiutancka płyta, nagrana z wokalistą, utrzymana w bardzo djentowym/metalowym klimacie).

Finalną ocenę mogę podzielić niejako na dwa - pierwsza, bazowa część to ocena całego albumu jako konceptu, brzmienia, kreatywności i numerów. Druga - to spojrzenie przez pryzmat gitarzysty. Dlatego też, jeśli grasz na instrumencie - dodaj sobie +2 punkty do poniższej oceny - część zagrywek na tej płycie to łamacze palców, genialne do ćwiczenia techniki. Ale poza techniką musi być też muzyka. A tej tutaj nie jest tak wiele.

Ocena: 4/10
Czego warto posłuchać: Belvedere, Leave No Stone

//

Jak zwykle - cały album na SPOTIFY, moje ulubione numery - i więcej - znajdziecie na PLAYLIŚCIE; a na FACEBOOKU zapraszam do wyrażania swojej opinii na temat tej płyty!

niedziela, 10 grudnia 2017

Singles Delight vol. 1

Okazuje się, że grudzień pod względem wydawniczym to taki smutny żart - z dużych rzeczy, za rogiem czeka na nas nowy album Eminema, jakieś mniejsze i większe wydawnicwa niezależnych artystów wyszły w tym miesiącu (na przykład nowa płyta Intervals którą opisze w tym tygodniu - słowo!) - ale oprócz tej dwójki, na moim radarze nie ma nic ciekawego.

Dlatego też, na takie sytuacje uruchamiam kolejną, samopowtarzalną się serię

SINGLES DELIGHT

w której będziemy sobie opowiadać o takich właśnie singlach mniejszych czy większych zespołów. Zapraszam!
VOL. 1
Camila Cabello - Never Be The Same


Pamiętacie co pisałem w recenzji nowej płyty Taylor Swift? Że generalnie będzie to płyta, która pokaże jak będą wyglądać trendy w muzyce popowej w najbliższych miesiącach - singiel Camili (którą co bardziej popowi z Was moga znać z Fifth Harmony) to jest wlaśnie idealny tego przykład.

//

Julian Lage - Atlantic Limited


Na facebooku mogliście już pewnie zauważyć,że jeśli chodzi o Juliana to jaram się praktycznie każdą rzeczą, która zostaje przez niego wydana. Koleś ma tak niesamowicie rozwinięty smak w graniu i wyczucie, że tego się nie słucha - to się dosłownie czuje. Fakt, jest to nadal jazz, ale jest tak łatwy w słuchaniu jak to jest tylko możliwe. Bardzo, bardzo polecam!

//

Jakub Żytecki - Lovetape


 Przyznam się szczerze, wcześniejsze solowe eksperymenty brzmiemiowe Jakuba mnie jakoś nie porwały. Tak Lovetape już, moim zdaniem, sugeruje obranie bardzo ciekawego kierunku na nowej ep'ce Ladder Head. Zobaczymy!

//

The Wombats - Turn


The Wombats znam jeszcze z czasów licealnych, kiedy to na jednej z imprez u mojego znajomego (Kacper, jeśli to czytasz - serdecznie pozdrawiam!) usłyszałem numer Let's Dance To Joy Division - genialnie gitarowo zagrane, z całkiem fajnym tekstem i wspaniałym vibe'em. Od tego czasu zawsze gdzieś przewijało mi się The Wombats, nigdy nie do tego stopnia, żeby pilnować ich kalendarza wydawniczego. Turn zwiastuje, że chyba będę musiał się bliżej przyjrzeć nadchodzącej płycie. I znów - echa drugiego producenta nowej płyty Taylor Swift, czyli Jacka Antonoffa. Jestem ciekaw jak cała płyta wyjdzie mając przedsmak w postaci tego singla. Ba, nawet bardzo ciekaw!

//

I jak zawsze - zapraszam na FANPAGE NA FB i standardowo na PLAYLISTĘ NA SPOTIFY na której znajdziecie większość (bo niestety Jakuba jeszcze nie ma na spoti). Do słuchania, raz dwa!

poniedziałek, 4 grudnia 2017

U2 - Songs Of Experience


Są takie zespoły, których nikomu nie trzeba przedstawiać - na przykład Rolling Stones, Red Hot Chili Peppers czy właśnie U2. Nie trzeba być fanem tych zespołów żeby wiedzieć, że ich numery latają w radiach od lat i są znane przez miliony osób. Dziś na tapetę wrzucamy najświeższy album jutu - Songs Of Innocence.

Mały background z mojej strony - nigdy jakimś wielkim fanem U2 nie byłem, ale kilka piosenek wywarło na mnie mega wielki wpływ - np. Vertigo które pierwsze usłyszałem mając 14 lat jako cover w wykonaniu jednego zespołu z mojego rodzinnego miasta - riff spodobał mi się tak bardzo, że po powrocie z rzeczonego koncertu przed dwa dni rozgrywałem ten numer. Tak samo z Sunday Bloody Sunday czy Beautiful Day - numery z puli "trzeba znać". Po tych wszystkich latach te numery nadal się bronią - a jak jest z numerami z nowego krążka?

Na płycie znajdziemy 17 numerów (mówię o wersji deluxe znajdującej się na Spotify), wszystkie utrzymane w mocno popwej stylistyce. I to jest jedyne, na-wpół-miłe zdanie, którym jestem w stanie opisać ten album. Wszystko tu brzmi jak skok na kasę - autotune jest popularny? No to wrzućmy go do Love Is All We Have Left. Prosty bit + prosta gitara = hit lata? Summer Of Love. Ba, panowie się nie kryją, że interesuja ich inne rejony - ostatni numer na wersji deluxe - czyli You're The Best Thing About Me w remiksie Kygo brzmi jak, no właśnie, dance-owy, spóźniony nr. 1 czerwcowej listy przebojów.

Całość brzmi jak soundtrack do amerykańskiej komedii romantycznej. Nie żartuję - Get Out Of Your Own Way to jest idealny numer na zakończenie, You're The Best Thing About Me to nasz główny, męski bohater biegnący wyznać miłość swojej dziewczynie, z którą pokłócił się cztery sceny wcześniej. Red Flag Day - muzyka lecąca w tle na imprezie na której para głównych bohaterów się zapoznaje. The Blackout - trudna do rozwiązania sytuacja podbramkowa gdzieś w środku filmu. Łapiecie o co mi chodzi?

Mógłbym się jeszcze doczepić do tekstów - wiadomym jest, że Bono jest dość aktywnym działaczem na międzynarodowej scenie - czy to aktywistów, czy politycznej. Mam swoje przemyślenia na ten temat, ale pozwolicie że nie będę ich tu wrzucał i pozwalał na to, żeby wpłynęły na tą, już dość krytyczną, ocenę nowego wydawnictwa U2.

Więc - czy w ogóle warto siadać do słuchania tego albumu? Powiem tak, jeśli już kompletnie nie macie czego słuchać, to poszukalbym jeszcze raz - ba, odpaliłbym nawet genialne The Joshua Tree czy How To Dismantle An Atomic Bomb (chyba mój ulubiony album U2). Nic się nie stanie jeśli odpuścicie sobie ten album bo na pewno usłyszycie te numery w jakiejś komedii w 2018. O to jestem w stanie się nawet założyć.

Ocena: 2/10
Czego warto posłuchać: czegokolwiek innego

//

Dla upartych - album do przesłuchania NA SPOTIFY, playlista KONDASA o tutaj ,a na FACEBOOKU dziś wieczór wybierzemy czego słuchamy w przyszłym tygodniu. Zapraszam!

wtorek, 28 listopada 2017

Faworyci Listopada

Coraz bardziej podobają mi się te samopowtarzające się serie. Zapraszam Was na notkę z serii:

FAWORYCI LISTOPADA 2017

1. Otsochodzi - Nowy Kolor



 (trochę więcej o całym albumie do przeczytania TUTAJ) Z polskiej sceny hiphopowej nie słucham wielu zawodników - od kilku lat słucham namiętnie Łony, czasem O.S.T.R, czasem Dwie Sławy... i to byłoby na tyle. Otsochodzi swoim dość eklektycznym stylem mnie na początku nie przekonał, ale z każdym kolejnym przesłuchaniem było coraz lepiej. Plus - zwrotka Taco jest genialna.

 2. Black Rebel Motorcycle Club - Bad Blood



 Wszyscy znacie ten zespół z TEJ piosenki - a czy wiecie, że oni wydali 8 albumów, 3 mini albumy i 3 albumy koncertowe? Ten numer pochodzi z płyty Beat The Devil Tattoo (która wypuściła też tak samo nazwany singiel) - generalnie, bardzo dobra, rockowa płyta. Polecam!

3. Natalia Nykiel - Total Błękit



 (dosłownie cały akapit o albumie - O TU) Niby miałem napisać tylko recenzję i zakładałem, że nie będę więcej męczył muzyki Natalii ale stało się zupełnie inaczej. Zresztą, jeśli poznaliście płytę po mojej ostatniej zachęcie to też się raczej wkręciliście w klimat.

4. Sasquatch - Rational Woman



 Podsumuję jednym zdaniem - bardzo fajne stoner metale.

5. Orquesta Ritmo De Sabas - Porro Bonito


A na koniec numer, z którym się uczę hiszpańskiego (znaczy, jak mam czas). Klimat 10/10 - polecam nagrzać w pokoju, rum i poudawać trochę, że jutro nie ma nic do roboty. Działa genialnie.

//

Fanpage O TU i też PLAYLISTY NA SPOTIFY ze wszystkimi numerami. Zapraszam!

poniedziałek, 27 listopada 2017

Nadrabiamy listopad

NADRABIAMY PAŹDZIERNIK 

W tym miesiącu nie tak dużo, bo nie było tak dużo ciekawych premier (z mojego punktu widzenia).






Otsochodzi - Nowy Kolor


Dziś zaczynamy bardzo z grubej rury - miesiąc temu jak wyszedł singiel Nowy Kolor wraz z Taco Hemingwayem to tak zacząłem powoli poznawać twórczość Otsochodzi. Wnioski? Połowa twórczości zupełnie nie po mojemu, połowa mnie chwyta strasznie. Trochę taki gimnazjalno/licealny vibe panuje na całej płycie w warstwie tekstowej, ale za to mamy tak srogie bity że głowa sama lata - zobaczcie polecane numery. Warto pilnować co wyleci w przyszłości od Miłosza Stępnia bo może być bardzo groźnie.


Ocena: 7/10
Czego warto posłuchać: SumieNIE, AHA, koniecznie Nowy Kolor

//




Gorillaz - Humanz (Super Deluxe Edition)


Tak, wiem, premiera tak naprawdę była w kwietniu ale nie zmienia to faktu, że zawsze nowe Gorillaz to święto - a w tym miesiącu wyszła Super Deluks edycja najświeższej płyty pełna czystej wspaniałości. Fakt, brakuje mi hitów na miarę Melancholy Hill czy Feel Good Inc. ale są też bardzo dobre numery - chociażby Strobelite. Cała płyta jest ogromna - 26 numerów nie jest prosto wciągnąć - mamy niby kilka przerywników ale nadal, trochę za dużo. Miałem nadzieję, że płyta będzie trochę bardziej zróżnicowana a mniej hip-hopowa - przez to trochę mniej wstrzeliła się w moje gusta. Nadal - to bardzo dobra płyta.


Ocena: 7/10

Czego warto posłuchać: Let Me Out, Strobelite, We Got The Power

//




Toothgrinder - Phantom Amour


Toothgrinder poznałem w 2014 roku - wyszła wtedy ep'ka Schizophrenic Jubilee - ciężka, chaotyczna, kopiąca po twarzy - z odniesieniami do Converge czy Dillinger Escape Plan (ba, panowie nawet grali trasę z DEP) - dlatego też byłem bardzo ciekaw, czy nadal jest tak świeżo jak w 2014 roku. No i nie jest - zrobiło się generycznie, stoner-metalowo - czyli brzmi to tak, jak cała scena southernowa w stanach - nic nowego, nic świeżego. Chociaż tyle, że brzmieniowo (gitary, bębny, wokale) brzmi to profesjonalnie. Jeśli lubisz Black Stone Cherry, Seether czy generalnie mainsteamowy rock - płyta dla Ciebie. Dla mnie rozczarowanie - z zespołu z pomysłem zrobił się zespół bez pomysłu.


Ocena: 4/10
Czego warto posłuchać: The Shadow, Futile

///




Seal - Standards


Wszyscy znacie Seal'a tylko o tym nie wiecie - sprawdzać TU! A nowe wydawnictwo ciężko jakoś sklasyfikować - generalnie jest to płyta soulowa/jazzowa z jednym ALE - ostatnie dwa numery to numery świąteczne... Znaczy, nie to że to źle, ale całość - głos Seal'a, aranże, brzmienie - jest bardzo seksowna, zmysłowa - już niby wszystko działa a tu na koniec Let it Snow. Co kto lubi. Jako wstępniak do świata jazzu i big bandów - bardzo fajna sprawa.


Ocena: 6/10
Czego warto posłuchać: kolacja, świece i wino i puścić całość w tle - z pominięciem dwóch ostatnich numerów. Efekt gwarantowany.

//




Sam Smith - The Thrill Of It All

A na sam koniec pan, którego albo się kocha, albo nienawidzi - widzę po swoich znajomych - i muzycznych, i niemuzycznych - albo ktoś jest fanem, albo Sam mógłby dla danej osoby nie istnieć. W 2015 podzielił krytyków piosenką do filmu Spectre - ważne sprawa - rok wcześniej wydał swój debiutancki album. Jak się sprawdza na swoim drugim długograju? Moim zdaniem - bardzo dobrze. Całe wydawnictwo poszło bardzo w bluesa i w stronę muzyki granej przez pana Gary Clark Jr. - którego bardzo bardzo BARDZO polecam. Moim zdaniem bardzo dobry krok. 


Ocena: 8/10

Czego warto posłuchać: One Last Song, Baby You Make Me Crazy

//


No i wyszło na to, że mało tych ciekawych premier - ale za to jakie dobre jakościowo te premiery! Jak zawsze, wszystkie numery, o których tutaj wspominałem możecie znaleźć na PLAYLIŚCIE NA SPOTIFYZapraszam też na fanpage O TU - a jakie był Wasze ulubione premiery tego miesiąca?


środa, 22 listopada 2017

Maroon 5 - Red Pill Blues


Dziś tak trochę od tyłu - jak wygląda moje pisanie recenzji i dobieram płyty, które recenzuje. Generalnie cały proces planuje gdzieś na końcu miesiąca, gdy siadam do kilku serwisów, otwieram notatki i notuje wszystkie nadchodzące albumy, które w jakiś sposób mnie interesują. Z reguły tych albumów jest w okolicach 16/20 - z czego wybieram około sześć, o których coś koniecznie muszę napisać. W kalendarzu jest też pula dni którą zostawiam na niespodziewane odkrycia i/lub/bądź wynajdźkę na Spotify przez którą poznałem cały zespół i okazało się, że wydali album i jest super. Na nowy rok jest też kilka rzeczy, które chciałbym zaimplementować, ale to wszystko w swoim czasie.

I właśnie tak planując kalendarz wydawniczy na listopad, jedno z pierwszych miejsc zajął nowy album Maroon 5 - głównie dlatego, że wychodzil na początku miesiąca ale dostał też oklejkę z napisem - "sprawdź, czy to w ogóle ma sens i czy działa". Więc odpowiedzmy sobie na to pytanie, które ma w sobie zaskakująco dużo sensu.

Adam Levine i ekipa na początku nowego tysiąclecia wydali album Songs About Jane - album, który wyrzucił, na przykład, jingiel reklamy liptona - This Love czy moje pierwsze spotkanie z jazzową harmonią w popowej piosence - Sunday Morning. Druga płyta - It Won't Be Soon Before Long była jeszcze bardziej seksowna, jeszcze bardziej pop-rockowa i powoli zwiastowała, w którą stronę chce iść Maroon 5. Trzecia płyta to już było przejście przez duuuuuuuże drzwi z napisem "komercja" - Hands All Over dało nam hit Moves Like Jagger czy Misery (ten teledysk, w którym lata modelka Anne Vyalitsyna) - ale ten album był jeszcze słuchalny w calości i dało się odgadnąć, że to jest muzyka jednego zespołu. 

Później już jest tylko gorzej - Overexposed i V to już takie duże, popopwe behemoty, pisane przez horde producentów - na każdym z albumów było ponad 15 producentów. Nie inaczej jest z nowym Red Pill Blues - wyprodukowany przez 24 osoby. Ja rozumiem, że tak wygląda teraz pisanie albumów i tak to działa, aczkolwiek - no, chyba trochę za dużo. Jak to się odbija na albumie? Ano tak, że równie dobrze to mógł być album kogokolwiek innego - nie ma tu nic, co byłoby interesujące bądź proszące "przesłuchaj mnie jeszcze raz". Pierwszy numer Best 4 U brzmi jak każda inna produkcja popowa tego roku - czyli sidechain, mocny '80 bit i tyle.

Cały album brzmi jak pomysł "ej, siądźmy na soundclouda, zobaczmy co robi alternatywa, a później zaaplikujmy to w korporacji". Naprawdę - wystarczy wejść na stronę główną Soundcloud, zobaczyć czego słucha świat, a następnie przenieść to wszystko na pole tego albumu. Są szybkie hi-haty, są rapsy, są pauzy z zaskoczenia. Tym bardziej jest to rozczarowujące jeśli ktoś zna stare albumy Maroon 5 - które były turbo seksowne i przyjemnie ich się słuchało w całości. Nie można tego powiedzieć o tym albumie. Czy to w ogóle ma sens - no ma, bo zarobią na tym worki pieniędzy. Czy to działa - dla mnie nie. Ani trochę.

Ocena: 1,5 (za twarz Adama) / 10
Czego warto posłuchać: Best 4 U. Naprawdę, nie ma sensu słuchać całego albumu.

//

Całość na SPOTIFY, ten jeden numer NA PLAYLIŚCIE (na która zresztą wrzuciłem MEGA numer POMO) - a lajeczki wrzucamy na FACEBOOKU

poniedziałek, 20 listopada 2017

Sia - Everyday Is Christmas


Jak pewnie już zdążyliście zauważyć, lubię praktycznie każdy gatunek muzyki - o ile nie jest turbogłupi i nie sprowadza mnie do poziomu troglodyty gibiącego się na kwasie. Mam swoich wykonawców, których w danym gatunku lubię; mam też takich, których nie trawię; i mam też takich których znam trochę albo i w ogóle. Z Sią mam tak, że nie udało mi się wskoczyć na ten hypetrain, który powstał w 2014 roku (np. Chandelier i Cheap Thrills są właśnie z albumu 1000 Forms Of Fear) - jest jedna rzecz, która mi w jej muzyce straszliwie przeszkadza - maniera śpiewu. Jak to rzutuje na jej najświeższy album Everyday Is Christmas?

Na samym początku zgadywajka - kto jest producentem tego albumu? Polecam teraz się tu zatrzymać, zjechać na dół, kliknąć album żeby się puścił na Spoti i później wrócić tu. Album wyprodukował nie kto inny, jak znany i lubiany (a przynajmniej nam tutaj na blogu) Greg Kurstin. Tak, ten właśnie pan, w tym roku co chwilę wypuszcza albumy z coraz to większymi gwiazdami. Co to zmienia w słuchaniu? Ano to, że przy przesłuchiwaniu nowego albumu Becka (o którym możecie poczytać więcej TU) można było usłyszeć podobne rozwiązania harmoniczne co na albumie Foo Fighters (który do przypomienia TUTAJ). I tak samo też jest tutaj - kilka rzeczy, kilka momentów - np. cały główny motyw w Candy Cane Lane brzmi tak, że gdzieś już to kiedyś słyszeliśmy.

Bardzo lubię albumy świąteczne, które nie są zbiorem coverów przearanżowanych pod danego wykonawcę - na Everyday Is Christmas wszystkie numery są napisane przez nasz duet producencki - z ciekawszych numerów na płycie mamy wcześniej wspomniany Candy Cane Lane; Ho Ho Ho brzmi jak jeden z hitów naszej polskiej Margaret i jeszcze jest Sunshine, który jest trochę punktem zwrotnym tej płyty - jest to siódmy numer na płycie (a mamy dziesięć) - i później jest już po prostu nudno. I teraz mam trochę bitwę z pierwszym zdaniem tego akapitu - jakkolwiek ten album jest przyjemnie świąteczny tak przesłuchałem go raz i nie zapamiętałem żadnego motywu ani żadnego numeru, który kazałby mi wrócić do tej płyty i przesłuchać ją jeszcze raz.

I rzecz najważniejsza - czy po tej płycie zmieniło się moje podejście do głosu Sii? (nawet nie wiem jak to poprawnie odmienić...) Niestety nie - ta wpół nosowa/wpół nadużywająca wibrato maniera śpiewu mnie po prostu denerwuje - no nie jestem fanem jej głosu i jakkolwiek chciałbym się przekonać, tak po prostu nie jestem w stanie. Nie pomaga też kwestia, że ten album jest na jedno przesłuchanie i w pamięci nie zostaje już wtedy nic... Świąteczny vibe jest, ale nie jest to poziom All I Want For Christmas - ba, nie jest to nawet taki poziom, który pozwoli zapamiętać tą płytę. Szkoda, bo pierwsze dwa numery zwiastowały coś zupełnie innego.

Ocena: 3/10
Czego warto posłuchać: Candy Cane Lane

//

Album do złapania NA SPOTIFY, kilka ciekawszych numerów na PLAYLIŚCIE KONDASA, a na FACEBOOKU są cały czas fajne rzeczy - wbij, zobacz!

sobota, 18 listopada 2017

Nadrabiamy październik


NADRABIAMY PAŹDZIERNIK 

Jeszcze nie wykminiłem jak na bloggerze mogę zrobić spis treści - ale pracuje nad tym!

Beck - Colors

 Dlaczego nikt mi wcześniej nie powiedział, że powinienem zacząć słuchać Becka? Znaczy - znałem kilka jego numerów, wiedziałem że coś gra ale nigdy się jakoś nie wciągnąłem. A tu wychodzi trzynasty album w karierze, Colors, napisany w kolaboracji z Gregiem Kurstinem (którego znamy z ostatniej płyty Foo Fighters!). I co dostajemy? PRZEGENIALNY popowy album - wydaje mi się, że nawet tak trochę, z przekąsem, za bardzo popowy. Pozycja obowiązkowa w tym roku.

Ocena: 8/10
Czego warto posłuchać: Colors, Dear Life

//


Marylin Manson - Heaven Upside Down

 Po ostatnim albumie The Pale Emperor z 2015 (skądinąd naprawdę dobrym) miałem nadzieję, że Manson pójdzie właśnie taką drogą - mocno blues rockową, z dużą dozą ameryki w muzyce. Niestety, jego industrialne korzenie znów wzięły górę i mamy trochę Rammstein, trochę rocka i dużo dziwnych melodyjek i syntezatorów. Trochę szkoda.

Ocena: 4,5/10
Czego warto posłuchać: KILL4ME, WE KNOW WHERE YOU FUCKING LIVE

//


Wu-Tang - The Saga Continues

 Nigdy jakoś bardzo nie słuchałem Wu-Tang Clan, chociaż zawsze gdzieś się tam przewijał - z całego składu zacząłem regularnie słuchać numerów Method Mana czy Redmana. W świadomości publicznej też się pojawiali - w 2015 wydali album, który trochę zamieszał - sprzedany za ponad DWA MILIONY zielonych, z banem na sprzedaż do 2103 roku. No śmiesznie. The Saga Continues to 18 numerów, tak bardzo klasycznych jak to jest tylko możliwe. Co mi się od razu kojarzy - czarne Cadillaci Escalade, duże czarne buty i wielkie kurtki. I masa ziomków bujających się w rytm muzyki. Warto wrzucić, chociażby jako odtrutkę na pop-rap który jest nam serwowany z każdej strony.

Ocena: 7/10
Czego warto posłuchać: If Time Is Money, Hood Go Bang!

//


Veil of Maya - False Idol

 Rany boskie, jaki wpierdol. Veil of Maya ma tą magiczną umiejętność, że bardzo zwinnie lawirują między tym, co modne w metalu a tym, a swoim własnym stylem. Marc Okubo (gitarzysta grupy) jest kosmitą - to, co ten facet wyprawia na gryfie przyprawia o ciarki na plecach. Dla fanów metalu - koniecznie. Dla tych, którzy niezbyt przepadają - zobaczcie dwa numery, które polecam - jak siądzie, to zapraszam do słuchania!

Ocena: 8/10
Czego warto posłuchać: Whistleblower, Manichee

//



Liam Gallagher - As You Were

 Ciężko mi jest ocenić ten album nie odwołując się do Oasis i brata Liama - Noela. Powiem tak - rozumiem, że w życiu się dzieją różne dziwne rzeczy, ale obydwoje powinni posłuchać swojego numeru z 1996 roku i znów zacząć robić muzykę razem. Co do płyty - jest przyjemnie. I tyle. Brakuje mi pazura, brakuje mi tej przebojowości Oasis (którą udało się przemycić Noelowi), brakuje mi trochę odwagi na tym albumie żeby eksplorować nowe rejony muzyki. But don't look back in anger; I heard you say.

Ocena: 6/10
Czego warto posłuchać: You Better Run, Greedy Soul

//


Courtney Barnett & Kurt Vile - Lotta Sea Lice

 Płyta, przy której z tego zestawienia chyba bawiłem się najdziwniej. Głos Kurta to jest taka trąbka, tylko zagrana przez nos, Courtney brzmi jakby chciało jej się płakać, ale może nie do końca, chociaż może tak. Piosenki są czasem aż boleśnie proste, ale nie chciałbym, żeby były w jakikolwiek sposób bardziej skomplikowane. To tutaj po prostu działa - jest indie aż do bólu. Na leniwy, niedzielny poranek jak znalazł!

Ocena: 7/10
Czego warto posłuchać: Continental Breakfast, Fear Is Like a Forest

//


Kuba Knap - Najlepsze Wyjście

Ten album podrzucił mi mój drogi, basowy przyjaciel - jak to mówią za wielką wodą - you know who you are. Tak jak kilka pięter wyżej mamy klasyk WuTang, tak tutaj mamy niuskul ale bez lepy w twarz. Bardzo dobre bity, dobre teksty, vibe się zgadza. Lubisz hip-hop - wrzucaj ten album na tapetę z miejsca. 

Ocena: 7/10
Czego warto posłuchać: Na pełnej przybujce, Wisisz mi siano, Polisz metanolwiżyn

//


Natalia Nykiel - Discordia

 Nie wiem co mam o tym albumie napisać. Po Lupus Electro z którego wyszły takie hity jak Bądź Duży czy Error, szczerze mówiąc myślałem, że raczej następne wydawnictwo Natalii Nykiel będzie, żeby to ładnie powiedzieć, takie sobie. I z takim mindsetem zasiadłem do słuchania tego albumu. I to był pierwszy i podstawowy błąd, który popełniłem na samym początku. Armada syntezatorów, dobrze zaaranżowane numery i głos Natalii spuszczają łomot, wrzucają do bagażnika, wciskają gaz w podłogę i nie wypuszczają z tej przejażdżki do samego końca - co jest i jedyną wadą i główną zaletą tego albumu. Jeśli kiedyś będę miał po drodze, to koniecznie zjawię się na jej koncercie - głównie po to, żeby skonfrontować jak ten materiał broni się live. Bo na głośnikach kosi łeb jak kombajn siano.

Ocena: 9/10
Czego warto posłuchać: Całego albumu - a koniecznie Total Błękit i Stamina

//

Kolejne NADRABIAMY za nami. Jak zawsze, wszystkie numery, o których tutaj wspominałem możecie znaleźć na PLAYLIŚCIE NA SPOTIFY. Zapraszam też na fanpage O TU - dajcie znać, czy przypadkiem o jakimś październikowym albumie nie zapomniałem!

środa, 15 listopada 2017

Taylor Swift - reputation


Nigdy specjalnie nie rozwodziłem się nad muzyką Taylor Swift. Sprawa była prosta - albo numery mi się nie podobały, albo mi się podobały do tego stopnia, że katowałem je kilka tygodni pod rząd. Często aż tak, że siadałem z kartką, spisywałem cały numer, z każdą ścieżką i potem rozkminiałem jak to zostało zrobione. I właśnie to podejście zaadaptuję do oceny nowej płyty Taylor Swift, o jakże nic-nie-wskazującym-ani-w-ogóle tytule - reputation (pisownia oryginalna) - ocenię ten album pod kątem piosenek (samego vibe) i pod kątem brzmienia (jak te piosenki zostały napisane, co technicznie zostało wykorzystane). A, i ważne - na sam koniec jeszcze słowo, bądź dwa na temat decyzji Taylor Swift w kwestii propagowania jej muzyki.

Zanim zacznę cokolwiek mówić to musicie wiedzieć jedną rzecz - oprócz Taylor, która jest "eksekjiutiw produser of de album", album głównie wyprodukowało dwóch panów - Max Martin (dosłownie bóg muzyki popowej od ostatnich 15-20 lat) i Jack Antonoff (facet, który w tym roku wyprodukował chociażby nowy album Lorde czy Pink). Czego po tym tercecie egzotycznym można się spodziewać? Na pewno tego, że to będzie turbo-popowy album, ale aż tak do bólu.

Lecimy - zaczniemy od ocenienia środka tej smakowitej kanapki czyli od piosenek. Jeśli ktokolwiek z Was śledzi poczynania naszej bohaterki to może zauważyć delikatny (tja..) zwrot w kierunku mocnego elektro-popu - jak 1989 (poprzedni album z 2014) jeszcze się delikatnie chowało i kitrało z tym, że to nie jest do końca popowy album, tak reputation już ma to wszystko w du... gdzieś i jedzie na czerwonym. Nie chowa się z tym, że jest albumem, który ma podbić wszystkie listy przebojów i zagarnąć jak największa rzeszę fanów. Jest to album idealnie popowy™.

Przy przesłuchiwaniu całej płyty można usłyszeć bardzo wyraźny podział na część wyprodukowaną przez Martina, a część wyprodukowaną przez Antonoffa. Przykład? End Game (produkcja Martina)- są rapsy wrzucone przez Future, pojawia się też Ed Sheeran, jest troche electrodance'owo - no, idealny numer, który mógłby cisnąć w radiu, bo ma zdecydowanie największą liczbę odbiorców. A w drugiej połowie mamy najlepszy numer całego albumu - Call It What You Want (produkcja Antonoffa) - z delikatnym samplem na początku i ze zdecydowanie innym vibe - miłym, dość przytulnym, z potężnym echem lat '80 (czyli też modnie). Moja uwagę przykuł tez numer Delicate - brzmi jak druga część Style z 1989. Generalnie - to są naprawdę dobre numery, a to czy są słuchalne - o tym poniżej.

Pod względem produkcji ta płyta powinna trafić na uniwersytety. Tu wszystko się zgadza - sample są tam gdzie mają być; stopa jest dostrojona do tonacji utworu - ba, nawet ogony pogłosu są dostrojone, żeby zgadzały się z kolejną frazą zaśpiewaną (no...*) przez Taylor. Jeśli ktoś z Was zajmuje się produkcją muzyki / chciałby się zajmować / chce zrozumieć wszystkie trendy w muzyce które będą się pojawiać przez najbliższe kilka-kilkanaście miesięcy - biec do Empiku, kupować płytę i czcić jak rzecz świętą. Całkiem serio - zobaczycie za kilka miesięcy, że wszystko będzie można brzmieniowo dociągnąć do tej płyty. Z minusów - trochę nie podoba mi się sposób zmiksowania wokali - czasami brzmi to tak, jakby numery były śpiewane do podkładów granych przez wieżę w dużym pokoju. No i oczywiście - jest wszechobecny autotune - miejscami bardziej wyraźny (wtedy już IMO nie powinno się go traktować jak strojenia wokali a jako instrument), miejscami bardziej subtelny.

Dlaczego pojawiła się gwiazdka (*) - ano dlatego, że Taylor na tej płycie też rapuje. A może melorecytuje? Pierwszy numer - ...Ready For It? pokazuje o czym mówię.

Więc - co myślę o tej płycie? Ciężko powiedzieć - pierwsza część, wyprodukowana przez Maxa Martina praktycznie mi nie podchodzi - z wyjątkiem numerów, które wypisałem wcześniej. Druga część, pod wodzami Jacka Antonoffa jest zdecydowanie lepsza - mniej in-yo-face popowa; bardziej stonowana, eklektyczna... przyjemniejsza. Nie da się ukryć, że to naprawdę dobry album. Ale czy najlepszy w karierze Pani Swift? W to szczerze wątpię.

Ocena: 6,5/10
Czego warto posłuchać: Call It What You Want, Dress, That's Why We Can't Have Nice Things

Na sam koniec obiecane słowo ojca dyrektora na temat tego, co robi Taylor na światowej scenie muzycznej - abstrahując od muzyki. W 2014 roku wyciągnęła cały swój katalog piosenek ze Spotify tłumacząc to, że serwisy streamingowe nie cenią jej sztuki odpowiednio. A jako następny krok - reputation została wydana tylko w formie fizycznej - nie dało się jej odsłuchać, kupić na iTunes czy streamować w jakikolwiek sposób. Teraz większość myśli, że to strzał w stopę - a tu Taylor wyjechała ze sprzedażą na poziomie 1.05 MILIONA ALBUMÓW SPRZEDANYCH W CZTERY DNI (w numerkach to jest 1 050 000) - BEZ POMOCY INTERNETU, WSZYSTKO TO FIZYCZNA SPRZEDAŻ - z takimi poziomami problem mają zespoły, które sprzedają swoją sztukę absolutnie wszędzie. Ba, sam poleciałem do Empiku i kupiłem ten album. I moim zdaniem, wszystko byłoby spoko - tak, rozumiemy, cenisz swoją sztukę i chcesz, żeby inni też ją cenili. Ale w czerwcu tego roku wszystkie piosenki (oprócz nowego albumu ofc) wróciły na Spotify... To jednak już cenią? Zapraszam do dyskusji, bo jest to temat, którego wytłumaczenie w jednej notce jest niemożliwe, co dopiero w jednym akapicie.

//

Tak jak napisałem - jeśli chcecie odsłuchać album to musicie się skoczyć do Empiku, wykaraskać 60 złotych, kupic i przekonać się samemu. A tymczasem - wbijajcie na FANPAGE NA FB i standardowo na PLAYLISTĘ NA SPOTIFY.

czwartek, 9 listopada 2017

Converge - The Dusk In Us


Zdaję sobie sprawę z tego, że recenzje w tym tygodniu trafiają w gusta tylko części moich czytelników - jak jeszcze Mikromusic tworzy muzykę, którą można puścić mamie bez wstydu; tak Polaris to już taki zespół, który się rodzicom raczej nie spodoba. I dziś lecimy też z taką płytą, która może się Waszym rodzicielom nie spodobać, chociaż... kto wie?

Trochę się bałem tej płyty z jednej prostej przyczyny - Converge na międzynarodowej scenie hardcore'owej jest legendą. Działający nieprzerwanie od 27 lat, 9 płyt (wliczając tą, o której będziemy mówić) za pasem, bez dużych zawirowań w składzie (od 1999 bez zmian) - takich kapel można ze świecą szukać. Jeszcze jest jedna rzecz, przez której słucham Converge - chociaż nie jest to moja idealna muzyka - Kurt Ballou. Ten facet zmienił moje postrzeganie miksów, sposobu nagrywania i nauczył mnie (niestety, nie bezpośrednio) jak uzyskać tą taką bardzo pierwotną agresję w graniu - jeśli ktoś z Was bawi się w nagrywanie i kombinowanie ze swoją muzą niech da znać, podzielę się materiałami.

Ale do sedna - The Dusk In Us to najświeższy produkt wydany przez kwartet z Salem, Massachusetts. 13 numerów, zgrabnie ubranych w przesterowane gitary i bujające rytmy - i nie ma tego problemu, który aktualnie występuje na światowej scenie metalowej - czyli przesadna kompresja i kombinowanie jak koń pod górkę i pisanie numerów, których niekoniecznie da się słuchać czy pogibać głową. Pomimo absolutnego szaleństwa na tej płycie, jest w niej bardzo dużo momentów, w których można odetchnąć i odpocząć. Najlepszy przykład - I Can Tell You About Pain - dziko, nieokiełznanie, kopiące prosto w twarz. A zaraz po tym - The Dusk In Us - ponad siedmiominutowy behemot, z potężnym ładunkiem emocjonalnym - zaczyna się delikatnie i z każdą kolejną minutą tworzy coraz bardziej przytłaczający i wciągający klimat.

Co jeszcze - ten album brzmi. Produkcje Kurta łączy właśnie brzmienie - zresztą polecam poczytać ile hardkorowych albumów zostało wyprodukowanych w GodCity Studios - czyli pod względem produkcji nie mamy się do czego przyczepić. Z góry przepraszam, ale zakładam, że większość z Was powie - "nie jestem w stanie tego słuchać, bo koleś za bardzo drze ryja". I to jest argument jak najbardziej zrozumiały, o ile wszystko porównujemy i oceniamy w kategoriach śpiewania. Jeśli wyjdziemy poza te ramy i uznamy krzyk jako formę ekspresji, formę wyrażania emocji - otwiera się cała nowa przestrzeń do poznawania muzyki. Nie mówię, że od razu trzeba być fanem krzyku - mówię tylko, że może trzeba dać mu szansę.

The Dusk In Us to cholernie równy album. Szczerze, nie miałem tu momentu, w którym bym się nudził; wszystkie numery są bardzo dobre - i przy tym siadają w pamięci (wspominałem o tym problemie przy mini-recenzji nowego albumu Chelsea Wolfe). Myślę, że każdy znajdzie tu coś dla siebie - o ile weźmie sobie do serce wcześniejszy akapit i nie zrazi się do krzyków Jacoba Bannona.

Kilka lat temu wyrobiłem sobie taką metodę - odnosząc ją teraz do muzyki - że staram się nie mówić o czymś, czego nie słuchałem. I tak, na przykład, przesłuchałem wszystkie płyty Justina Biebera i Ariany Grande żeby móc się wypowiedzieć co na ich temat myślę. I dlatego też zaprezentowałem dziś Wam Converge - cobyście mogli powiedzieć lubię/nie lubię. A jeśli nie to, to przynajmniej "tak, przesłuchałem. Taki koleś z internetów mi pokazał.". I już będzie okej.

Ocena: 9,5/10 (ta połówka za to, że nie wiem czy się rodzicom spodoba)
Czego warto posłuchać: The Dusk In Us, A Single Tear, Under Duress

//

Jak zawsze - cały album możecie znaleźć NA SPOTIFY, co lepsze numery wybrane czekają na Was na KONDASOWEJ PLAYLIŚCIE. A w wolnej chwili wskoczcie NA FACEBOOKA - przygotowuję materiał do kolejnego NADRABIAMY i potrzebuję Waszej pomocy, żeby dobrze wybrać co trzeba nadrobić. Ciao!

wtorek, 7 listopada 2017

Polaris - The Mortar Coil


Chociaż od kilku lat nie śledzę już tak mocno światowej sceny metalowej/hardcore'owej (jak i rodzimej) tak raz na jakiś czas zbieram się do tego, żeby przebiec się po nowościach muzycznych danego roku z danego gatunku - tak też poznałem masę soulowych nut, tonę dance'owych bangerów, jak i rzeszę ciężkich walców, wgniatających brzmieniem w podłogę. I tak też mnie wgniotło, gdy odkryłem ep'kę The Guilt & The Grief australijskiego kwintetu Polaris. Tym bardziej czekałem na ich drugą płytę wydaną już pod trochę większą wytwórnią Sharptone records. Czy warto było szaleć tak, aż do bólu?

The Mortar Coil to 11 numerów, zgrabnie ubranych w kamizelkę z napisem "metalcore" na piersi. Płytę promowały single Lucid i The Remedy. Dlaczego tak bezpłciowo napisałem te dwa zdania? Ano dlatego, że sama płyta jest dokładnie taka, jak to, co wyprodukowałem wyżej - starające się na fajność, ale kompletnie bez polotu dzięki któremu nie czujesz się jakbyś słuchał młodego i pełnego pasji Jareda tylko jak kochającego ajron mejden wujka Jareczka. A szkoda.

Będę tu dość mocno się odbijał od The Guild & The Grief ponieważ uważam, że rok temu to była genialna ep'ka - pełna gniewu, pełna świetnych zagrywek, ciekawych atmosferycznych momentów.i przy tym była naprawdę dobrze wyprodukowana - zobaczcie numer Unfamiliar - świetnie eksponuje bardzo dobrego krzykacza, trafiającego w dźwięki śpiewającego basistę (nie spodziewałem się, że kiedykolwiek użyję tych dwóch słów w jednym zdaniu...) i talent chłopaków do pisania numerów wpadających w ucho - nie będąc przy tym zbytnio prostymi. A na The Mortar Coil - poza całkiem okej singlami mamy Relapse - ale to samo gra brytyjski Napoleon... Dalej Consume - ale to brzmi jak DOKŁADNIE CAŁA amerykańska scena metalowa... Dusk To Day brzmi jak Archtects - zresztą, cała płyta tak brzmi...

The Mortar Coil to brakujące ogniwo między albumami The Here and Now a Daybreaker wcześniej wspomnianego, brytyjskiego Architects. Gdyby ta płyty była wydana jakoś dwa lata temu - przypuszczam, że pozamiatałaby absolutnie wszystkie listy przebojów i byłaby mega hitem. A tak - umknie pomiędzy falą dokładnie takich samych zespołów, piszących dokładnie takie same numery, wyglądających dokładnie to samo. Czy warto było starać się?

Jednak mam nadzieję, że się będę mylił - że następna płyta Polaris pozamiata wszystko i wniesie powiew świeżości w bardzo zatęchłej, światowej scenie metalcore'owej. Bo panowie mają w sobie ten x-factor, tylko jest gdzieś schowany i kompletnie niewykorzystany. A tymczasem - lepiej wrzucić sobie inny, genialny australijski band - Northlane (o którym na pewno kiedyś coś więcej!) albo zapoznać się z The Guilt & The Grief - zdecydowanie lepsza opcja.

Ocena: 4/10
Czego warto posłuchać: Lucid, The Remedy - i całą, koniecznie całą poprzednią ep'kę.

//

Te co ciekawsze numery do złapania na PLAYLIŚCIE NA SPOTIFY, sam album również NA SPOTI. A jak się będzie Wam nudzić to dajcie znać O TU - ogarniemy coś fajnego do słuchania.

poniedziałek, 6 listopada 2017

Mikromusic - Tak Mi Się Nie Chce


Bardzo lubię albumy, o których mam jakieś już zdanie przed przesłuchaniem - a w momencie, kiedy biorę się za poznawanie danego wydawnictwa to okazuje się, że muszę zmienić swój punkt widzenia. Czasami niedużo, czasami dość drastycznie. I tak też było w przypadku nowego albumu Mikromusic.

Przypuszczam, że większości z Was nie muszę przybliżać co to za zespół (słyszeliście albo TEN numer albo TEN), gdzieś się pewnie natknęliście - czy to w TV, czy to szurając po jutubach. A dla tych, którzy jeszcze nie wiedza - Mikromusic to taki triphopowo - jazzujący zespół, który głównie kupuje ludzi bardzo chwytliwymi tekstami i wpadającymi w ucho melodiami. Gatunkowo nie określiłbym tego jako triphop ale o tym później.

Nowe wydawnictwo pod tytułem Tak Mi Się Nie Chce to 10 numerów, wszystkie po polsku i wydane bezpośrednio przez zespół - czyli zero wytwórni, zero wpustów z zewnątrz. Co nam to daje? Bardzo ciekawy miszmasz popowych brzmień z ambitniejszymi harmoniami niż te, które słyszymy w radiu. I w tym momencie mogę wytłumaczyć pierwszy akapit tej recenzji - płytę promują single Synu i tytułowy Tak Mi Się Nie Chce - po tych dwóch singlach spodziewałem się melancholii, smutku, zero kakałka w kubku w listopadowy wieczór. A tu pierwsze pozytywne zaskoczenie - mocno taneczny, z genialnym groovem i świetnymi syntezatorami - Koniec Zimy - jest szeroko, jest dużo przestrzeni i jest bardzo fajny tekst = moje wcześniejsze zdanie vs album 0:1. Następny przeciekawy numer - O Kolorach - i już mamy 0:2. Czy dobijemy do trzech?

Dobijemy - Pieśń Panny IV - oparta o Pieśń świętojańską o Sobótce Jana Kochanowskiego, ubrana w chillujący i mocno osadzony rytm i genialne reharmonizacje na pianie na koniec utworu = 0:3! Nawet moglibyśmy dobić do czterech gdyby wrzucić do zestawienia Na Krzywy Ryj - tu trzeba przyznać, że Natalia Grosiak ma mega talent do używania kolokwialnych zwrotów w zupełnie innym kontekście, nadając im inny ładunek emocjonalny niż ten, do którego jesteśmy przyzwyczajeni.

To jest drugi polski album w tym roku, który trochę przerasta moje oczekiwania - spodziewałem się, że będę płakał a miałem emocjonalny rollercoaster bardziej idący w stronę kompletnej immersji w klimacie stworzonym przez Mikromusic. Bardzo sprawnie wyrwali się z ram gatunkowych i teraz już, moim zdaniem, robią swój własną zupę, we własnej kuchni, dodając te dodatki, które dla nich pasują najlepiej. A co my z tego mamy? Naprawdę smaczne danie. Polecam!

Ocena: 8/10
Czego warto posłuchać: Koniec Zimy, Pieśń Panny IV

//

Oczywiście wszystkie numery do złapania na PLAYLIŚCIE NA SPOTIFY, sam album również NA SPOTI. A w wolnej chwili wpadnijcie też na fanpage na facebooku O TU.