poniedziałek, 2 października 2017

Foo Fighters - Concrete and Gold


Z Foo Fighters mam trochę problem. Z jednej strony uwielbiam ten zespół; uważam, że to jeden z najwazniejszych (i swoją droga najlepszych) zespołów rockowych na świecie, z drugiej strony jestem strasznie rozczarowany ich ostatnim wydawnictwem - Sonic Highways, z 2014 roku był, moim zdaniem, najsłabszym albumem w dorobku Foo Fighters i był też najbardziej przehype'owaną płytą 2014 roku - zrobiono nawet serial o nagrywaniu całości (chociaż serial akurat był całkiem fajny) na HBO; na album została zaproszona masa gości - w każdym numerze był ktoś inny i, żeby tego było mało, każdy z 8 numerów był nagrany w innym studio w Stanach Zjednoczonych - od kalifornii po Seattle, kończąc na Nowym Jorku. Ale nie uratowało to, moim zdaniem, bardzo przewidywalnego i słabego albumu - i nie jestem tu sam - krytycy tez generalnie nie przyjęli zbyt dobrze tego albumu.

Dlatego też do Concrete and Gold podchodziłem z bardzo dużą rezerwą - nie chciałem się przejechać tak jak na poprzednim albumie; tym bardziej, że numery promujące były tak 50/50 - Run było takie sobie, a The Sky Is A Neighborhood było absolutnie piękne. Ale też patrząc na portfolio Grega Kurstina czyli faceta który wyprodukowal Concrete and Gold - no, zapowiadało się co najmniej ciekawie. Kurstin w swoim portfolio ma współpracę z Pink, Kylie Minogue, Lily Allen, Sia, Foster the People, Katy Perry, Kelly Clarkson, Adele... I to nie jest nawet 10%. Więc - przypuszczałem, że będzie ciekawie, popowo ale nie robiłem sobie żadnych nadziei.

A tu dostałem album, który po prostu zamiata. Ma to, czego - niestety - zabrakło przy ostatnim albumie QOTSY (do przeczytania tutaj i o czym więcej w nadchodzącej drugiej części recenzji). Ma przebojowość i genialne, zapadające w pamięć motywy. Brzmieniowo - jest super (znaczy, w przypadku Foo Fighters nigdy nie miałem żadnego 'ale' jeśli chodzi o brzmienie ich płyt). Sekcja brzmi wspaniale, wokale nie są za bardzo z przodu (przypadłość większości rockowych albumów na przestrzeni ostatnich ~5 lat) - ba, nawet mamy zmianę na stanowisku wokalisty w Sunday Rain (mój ulubiony numer z całej płyty) - na wokalu jest bębniarz czyli Taylor Hawkins, a za bębnem... Paul McCartney. Nie jest to koniec gości, ponieważ w numerze Make It Right mamy Justina Timberlake'a na chórkach i wokalach z tyłu (swoją drogą - mógłby w końcu wydać ten nowy album...), mamy też całą sekcję skrzypków w The Sky Is A Neighborhood czy wibrafon i bass z klawisza w The Line zagrany przez Kurstina.

Nie jest sterylnie - czuć, że album jest nagrany przez żywych muzyków, ma dużo przestrzeni, pierdzące gitary tam gdzie trzeba i ich brak, tam gdzie ten brak jest potrzebny. Są zabawy efektami (małe przejście w La Dee Da), są zabawy rytmem we wcześniej wspomnianym Sunday Rain, są ładne, foofsowe balladki - Dirty Rain. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Więc - czy moje obawy były właściwe? Absolutnie nie - spodziewałem się takiego 5/10 a dostałem mocne 8/10, może nawet 9/10. Moim zdaniem, jest to płyta plasująca się zaraz po Wasting Light - najlepszym albumie Foo Fighters (zebrali za ten album 4 nagrody Grammy i sumarycznie sprzedali go w okolicach 1 miliona sztuk). Chciałbym, żeby wszystkie rockowe albumy były tak nagrywane - z pomysłem na brzmienie, na piosenki, na teledyski, na promocję. Ale nie można mieć wszystkiego. Tymczasem dostaliśmy dotychczas najciekawszy rockowy album tego roku i drugi pretendent do albumu 2017. Zobaczymy co się będzie działo pod koniec tego roku - na pewno będzie ciekawie!

Więc czy nadal mam problem z Foo Fighters? Nie. Na pewno nie.

//

Cały album możecie znaleźć na Spotify. Co lepsze numery na playliście do której link poniżej: Fanpage O TU i PLAYLISTA NA SPOTIFY 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz