poniedziałek, 30 października 2017

Nadrabiamy wrzesień

Na 90% będę robił coś takiego na koniec każdego miesiąca - albumów jest tak dużo, że po prostu nie starczy mi czasu, żeby wszystko przesłuchać - a co dopiero opisać. Zapraszam na...

NADRABIAMY WRZESIEŃ 2017
(tak, serię nazwę NADRABIAMY - no, bo nadrabiamy, nie?)

Generalnie postaram się te "recenzje" pojedynczych albumów trzymać bardzo zwięzłe i na temat. Może być jedno zdanie, może być siedem. Jedziemy!

Comeback Kid - Outsider


Album na który bardzo długo czekałem i którym bardzo się rozczarowałem. Panowie trochę jakby stracili pomysł na to, co chcą grać - cała płyta brzmi jak jeden numer, tylko bardzo długi (i przez to jest dość męcząca) a i wszystkie patenty już kiedyś słyszeliśmy. Szkoda.

Ocena: 3/10
Czego warto posłuchać: Surrender Control; Somewhere, Somehow

//

The Contortionist - Clairvoyant


Progresywny metal w stanach zjednoczonych ma się bardzo dobrze - mamy cały ruch wymyślnych projektów instrumentalnych, bardzo awangardowych i niekoniecznie słuchalnych (Rings of Saturn much?) - i mamy też zespoły, które odwołują się do historii i klasyki. I takim właśnie zespołem jest The Contortionist - są piękne pasaże, są growle, są fusionowe solówki na gitarach, jest genialny wokal i są nawet siedmio- (i jedna dziewięcio-!) minutowe suity - dla fanów progu i bardziej złożonej muzyki pozycja obowiązkowa.

Ocena: 9/10
Czego warto posłuchać: Reimagined, a później można lecieć z całą płytą

//

Arcane Roots - Melancholia Hymns


Piętro wyżej mamy prog metal - a co powiedzieć na prog pop? W tym departamencie prym wiedzie Wielka Brytania - mieliśmy przecież Muse, klasycznie Queen, małe zespoły w stylu Zoax i mamy też Arcane Roots. Dopiero drugi, długogrający album w dorobku zespołu - słychać, że trio ma jakiś pomysł na siebie, ale nie wiem czy to do końca jest ten kierunek, który powinni obrać - za dużo syntów, za mało szaleństwa jak z Blood & Chemistry (pierwszy album zespołu). Mimo to - warto sobie zrobić alert na Spotify i sprawdzać, co się będzie działo dalej.

Ocena: 6/10
Czego warto posłuchać: Matter, Indigo, Solemn

//

Mastodon - Cold Dark Place


Króciutka EP'ka - wśród tych wszystkich długogrających albumów w tej notce aż dziwnie ale spokojnie. Dla niezaznajomionych z Mastodonem - jest to amerykański heavy metalowy zespół, który dla mnie bardziej można skategoryzować jako alternatywę - chociaż panowie uciekają tutaj od tych kategorii tak bardzo, jak się tylko da. Ta EP'ka trochę podzieliła fanów - że za popowo, że nie jest tak ciężko jak było - sami oceńcie - wrzućcie to, a później Crack The Sky z 2009 roku.

Ocena: 8/10
Czego warto posłuchać: całości, to jest tylko 20 minut

//

Chelsea Wolfe - Hiss Spun


Świetna obsada na tym albumie - na gitarze Troy Van Leeuven z Queens Of The Stone Age, pojawia się też Aaron Turner z legendarnego, post-metalowego Isis - a za konsolą mój ulubiony producent z rockowo-metalowego świata - Kurt Ballou. Ale czy to wystarczyło, żeby zrobić dobry album? I tak, i nie. Tak - jest bardzo dużo ciekawych momentów i fajnych rozwiązań. Nie - nic później nie zapada w pamięci. Przesłuchać, wyrobić sobie zdanie, schować na półkę. Raz wystarczy.

Ocena: 5/10
Czego warto posłuchać: The Culling, Spun

//

Macklemore - Gemini


Pierwszy album Mackemora bez Ryana Lewisa jako producenta (tak dokładnie to 2gi - pierwszy był w 2005, od tego czasu panowie cały czas współpracowali ze sobą). Więc - na tym albumie producentów mamy pięciu - nic w tym zaskakującego. Jak to się odbija na albumie? No jest średnio - niby fajnie, że jest dużo gości bo każdy numer jest inny, ale brakuje mi takiego hiciora tutaj na miarę Thrift Shop czy Downtown. Czekam na powrót Ryana i może wtedy spojrzę na ten album jeszcze raz.

Ocena: 4,5/10
Czego warto posłuchać: Levitate, Marmalade, Firebreather

//

Enter Shikari - The Spark


Genialne teksty, genialna muzyka. Enter Shikari od zawsze jest wydawane przez Enter Shikari i dlatego to jest muzyka Enter Shikari, a nie wymysł wytwórni. To jest idealny album na czasy, w których żyjemy - w czasach, w których wszyscy (włącznie ze mną) jesteśmy uzależnieni od mediów społecznościowych; w czasach, w których liczą się lajki na facebooku i udostępnienia. W czasach, w których seriale przewidują przyszłość (polecam porównać co się działo w House Of Cards i co się dzieje aktualnie w polityce USA) i w których mamy problem z kontaktem z ludźmi dookoła nas. The Spark w muzyce z tego roku jest tym samym co Black Mirror w serialach. To jest wake up call dla nas wszystkich - i tylko od nas zależy, czy się obudzimy.

Ocena: 10/10
Czego warto posłuchać: całego albumu. A jak nie, to Live Outside i dopiero całego albumu

//

Primus - The Desaturating Seven


Primusa pamiętam z czasów liceum, gdzie usłyszałem od jednego znajomego, że Les Claypool - wokalista i lider całego zespołu ma "żółte papiery" - to była najlepsza rekomendacja na świecie. I od tego czasu, raz na jakiś czas lubię sobie posłuchać Jerry Was a Racecar Driver; ot, tak z sentymentu. W tym roku dostaliśmy nowy album i... jak to z Primusem nie wiem co mam o nim myśleć. To jest tak, jakbym miał recenzować muzykę Franka Zappy - najprostsze zadanie to nie jest. Powiem tak - jedno przesłuchanie nie pozwoli zrozumieć tego albumu. Ja po sześciu nadal nie rozumiem - a mimo to, nadal wracam i słucham po raz kolejny.

Ocena: 6,5/10
Czego warto posłuchać: The Trek, The Scheme

//

Miley Cyrus - Younger Now


A na sam koniec mamy nowy album Miley Cyrus. Wiem, dla niektórych to może być trochę zaskakujące ale - mam taką zasadę, że jeśli chodzi o muzykę, to nie wypowiadam się o czymś, czego nie słuchałem. I dlatego do tego albumu podszedłem w taki sposób - bez żadnych oczekiwań. Po mocno nagłośnionym - i dość kontrowersyjnym Bangers z 2013, dostajemy album, który jest country popowy aż do bólu. Muszę przyznać, że to jest zaskakująco dobra płyta. Można Miley nie lubić, ale Younger Now to bardzo ciekawie zrealizowana płyta. Warto poznać.

Ocena: 7/10
Czego warto posłuchać: Malibu, Week Without You

//

I tak oto dotarliśmy do pierwszej notki z serii NADRABIAMY. Jak zawsze, wszystkie numery, o których tutaj wspominałem możecie znaleźć na PLAYLIŚCIE NA SPOTIFY. Zapraszam też na fanpage O TU - trochę chcę Was zaangażować w te recenzje więc tym bardziej kliknijcie O TUTAJ!

środa, 18 października 2017

Prophets of Rage - Prophets of Rage


Jest pewna garstka czytelników, która pamięta jak rozpoczynałem cały projekt zwany "Kondas Szczerze". Na początku miały być to takie krótkie, jednozdaniowe recenzje, z ukrytą dłuższą treścią gdzieś dalej. Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że pierwsze recenzje były recenzjami knajp - czyli po części recenzowałem co zjadłem w danym miejscu. A dlaczego odnoszę się do jedzenia?

Bo bardzo nie lubię odgrzewanych kotletów. Jeśli coś jest przygotowane świeże to albo jem to od razu, albo jakiś czas później i wtedy tego nie podgrzewam (chyba, że zawartość nadal znajduje się w garnku to wtedy trochę inna sprawa). I znów - dlaczego w ogóle o tym piszę? Przecież to miała być recenzja nowego albumu supergrupy Prophets of Rage? Niestety, ta płyta to taki odgrzewany kotlet.

Jak się pewnie domyślacie, Prophets of Rage to znów wariacja na temat nieodżałowanego Rage Against The Machine. Mamy tu wszystkich oprócz wokalisty RATM'u czyli - Toma Morello, Tima Commerforda, Brada Wilka, za część wokalną odpowiada Chuck D z Public Enemy (zaciągnął też tu DJ Lorda który udziela się na deckach) i B-Real z legendarnego Cypress Hill.

I jak tak się patrzy na tą śmietankę osobowości, to można by przypuszczać, że całość będzie zaskakująca, świeża i... wręcz legendarna. I czy tak jest? Z żalem muszę przyznać, że nie. Najpierw polecimy trochę rysem historycznym wydawnictw Toma Morello (bo we wszystkich grupach jego sposób komponowania słychać najlepiej) - najpierw było Rage Against które, no co tu dużo mówić, było zajebiste. Po nich powstało Audioslave z niezapomnianych i nieodżałowanym Chrisem Cornellem które, no co tu dużo mówić, było zajebiste. Później był (a nawet jest) Street Sweeper Social Club, w międzyczasie solowy projekt The Nightwatchman (oba, moim zdaniem, mocno meh). I w 2016 powstało Prophets of Rage - jak to sam zespół mówi "Są elitarną jednostką rewolucyjnych muzyków zdeterminowanych by zmierzyć się z górą wyborczego gówna i zaatakować ją z ryczącymi wzmacniaczami Marshalla" (warto w tym miejscu dodać, że manifestacja poglądów politycznych w wykonaniu panów z RATM jest tu bardzo widoczna).

Cała płyta to 12 numerów, wszystkie utrzymane w bardzo podobnych ramach połączenia rapu i rocka - czyli dokładnie tak jak w Rage Against. Pod względem miksu, groove'u i generalnego vibe - czuję się tak, jakbym słuchał znów Rage Against. Dobra, nie oszukujmy się - to jest Rage Against tylko bez Zacka De La Rochy z którym panowie nie grają od 2000 roku. Powiem tak - oczywiście, że jestem w stanie zrozumieć ramy gatunkowe, więc tu tym argumentem można tej płyty bronić. Ale to nie wystarczy, żeby to było tak przełomowe wydawnictwo, jak sami panowie by chcieli. Z ciekawszych numerów - Living On The 110, Hail To The Chief i może jeszcze Fired A Shot (wszystkie możecie przesłuchać na PLAYLIŚCIE NA SPOTIFY). I te trzy numery w zupełności wystarczą, żeby wiedzieć co się będzie dziać na tej płycie. Ocena? 3/10. W najlepszym wypadku 3,5/10.

Jak to śpiewał Grzegorz Markowski "Trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym" I moim zdaniem Tom Morello i ekipa niestety tej wiedzy nie posiadają. Brakuje tej eksploracji dźwięków, która była w Audioslave, brakuje tej złości i autentyczności, która była w Rage Against. Brakuje tego czegoś, co sprawiałoby że tej płyty się chce słuchać. A szkoda.

//

Zapraszam na fanpage O TU i do słuchania PLAYLISTY NA SPOTIFY. A całą płytę możecie znaleźć i przesłuchać klikając TU


wtorek, 17 października 2017

Kuba Badach - Oldschool


Jeszcze kilka lat temu dyskusja ze mną na temat stanu polskiej muzyki rozrywkowej była, żeby to ładnie ująć, mocno zaogniona. Uważałem, że polska muzyka nie pokazuje nic nowego, co nie byłoby pokazane na zachodzie. I pewnie nadal bym tak uważał, gdyby nie moje perypetie i przygotowania do studiowania w Katowickiej Akademii Muzycznej  - jakoś wtedy, po raz pierwszy, usłyszałem Poluzjantów - i okazało się, że da się zagrać popowe numery z feelingiem, bardziej rozbudowaną harmonią i dobrymi tekstami. Od tego momentu co jakiś czas natrafiam się na jakieś polskie wydawnictwo, które robi mi łał - vide Stay Nowhere czy CF98 (tylko to głównie po poleceniach od znajomych czy dlatego, że znam ludzi grających w danym zespole), z trochę bardziej wysublimowanych rzeczy chociażby SWGSQ bądź Piotr Budniak Essential Group.

I tak też jest z Kubą Badachem - na rodzimej scenie jest to mój ulubiony wokalista - i nie tylko mój, wystarczy posłuchać ilu innych wokalistów stara się śpiewać tak samo. Tribute To Andrzej Zaucha to płyta do której nie mam żadnych zastrzeżeń - w swoim gatunku to niekwestionowany gigant. Więc jak to będzie z nowym wydawnictwem o bardzo wdzięcznej nazwie (i bardzo modnej ostatnimi laty) Oldschool?

13 numerów, ubranych w bardzo ładny, soulowy płaszcz - czy jest coś, na tej płycie co może zaskakiwać? Zależy, czego szukamy - jeśli chcemy usłyszeć coś zgoła innego, niż Poluzjanci (gdzie Kuba udziela się jako wokalista, kompozytor i lider) - nie tędy droga. Nawet personel jest bardzo podobny - na perkusji niezastąpiony Robert Luty (bębniarz, który gra niewiele ale z niewyobrażalnym smakiem) bądź grający na klawiszu (i w tym wypadku obejmujący również pozycję producenta) Marcin Górny. Jest też świetny Jacek Piskorz wspomagający aranże piosenek i Janusz Onufrowicz który napisał teksty do większości numerów. Ale moim zdaniem, nie jest to w żaden sposób problem - w/w skład zapewnia, że całość będzie zagrana profesjonalnie - a sama płyta dzięki temu jest bardzo taneczna, przyjemna w słuchaniu, a przy So Sorry czułem się, jakbym słuchał ścieżki dźwiękowej do Tańca z Gwiazdami (gdzieś nawet unoszą się echa aranży pisanych przez Adama Sztabę - no trąbki to są jeden w jeden zrobione tak samo).

Z ciekawszych numerów na płycie - promujący singiel Życie jest absolutnie genialny - ze świetną gitarą Łukasza Belcyra; w ucho mocno zapadł mi numer Jestem kimś (vibe'em bardzo podobny do Taki Pan z ostatniej płyty Poluzjantów) i Pusto - numer trochę w stylu lat '80, trochę w stylu vaporwave'u. Generalnie, płyta bardzo równa, da się wyczuć ten zamysł, który Kuba miał w głowie na ten album. Dlatego nie zgadzam się z niektórymi recenzjami - tu przytoczę słowa z recenzji znalezionej na portalu Interia.pl - "Muzyka to nie tylko dźwięki. To także, a może przede wszystkim, cisza". Pierwsze pytanie jakie należy sobie zadać to "jakie uczucia ma w słuchaczu wywołać dany utwór?". Bez tego tłumaczenie, że "album jest słaby, bo jest w nim za dużo dźwięków"(?) jest kompletnie bez sensu. To tak, jakby tłumaczyć Skrillexa że gra źle, bo nie robi substytutów trytonowych i gra tylko dominanty rozwiązywane na tonikę i nic nie alteruje - ale do kogo skierowana jest ta muzyka? Kto jest jej głównym odbiorcą? Kto ma się przy niej dobrze bawić?

Pomimo tego, że Kuba Badach nie przedstawił na płycie nic nowego; nic, co oddzieliłoby jego twórczość od Poluzjantów to cała płyta jest niesamowicie świeża. Słychać echa dotychczasowej twórczości; słychać świetne teksty Onufrowicza, które przy barwie głosu robią świetną robotę (i w tym wypadku śpiew po polsku >>>> śpiew po angielsku); słychać niepodrobioną wrażliwość w barwach (i głosu; i instrumentów) na płycie. Dla mnie mocne 8/10.

(chyba jednak będę musiał wprowadzić jakiś system oceniania albumów...)

//

Ale to jeszcze nie koniec. Jedna rzecz, która przy tym albumie mi bardzo nie odpowiada - sposób promocji. Singiel Życie pojawił się w internecie (na Youtube czy na Spotify) 26 sierpnia i... tyle. Płyta została wydana 6 października, mamy 17.10 i płyty nie można znaleźć na żadnej platformie streamingowej czy na Youtube. Jedynie, gdzie udało mi się znaleźć ten album to iTunes (które u nas nie jest tak turbo popularne - chyba, że ktoś jest użytkownikiem produktów Apple) i w Empiku. Cała sytuacja jest dla mnie co najmniej niezrozumiała, bo w takim razie - po co ten singiel na Spotify? Wydawnictwo Agora nie od dziś kombinuje mocno ze swoimi wydawnictwami, ale w dzisiejszych czasach taka promocja (a może raczej jej brak) nie wróży nic dobrego w kwestii sprzedaży płyty czy w kwestii krzewienia świadomości o artyście wśród potencjalnych słuchaczów.

A szkoda - bo ta płyta zasługiwałaby na trochę lepszy rozgłos. Miejmy nadzieję, że z kolejnym wydawnictwem Kuby Badacha sytuacja się trochę poprawi.

//

Płytę możecie kupić na iTunes bądź - a jeśli nie korzystacie z iPhone'a - w Empiku. A w międzyczasie - zapraszam na fanpage O TU i do słuchania PLAYLISTY NA SPOTIFY 

czwartek, 12 października 2017

Nothing But Thieves - Broken Machine


Lecimy dalej z odkopywaniem się z premier września tego roku. Mały update - zostały mi jeszcze dwa czy trzy albumy, o których chciałbym coś więcej napisać - reszta ukaże się w postaci takiej długiej/dużej (może nawet dwuczęściowej) recenzji/opisu wszystkich ciekawszych płyt zeszłego miesiąca.

Muszę się przyznać, że wypadłem trochę z ogarniania brytyjskiej sceny muzycznej przez ostatnie kilka lat - głównie dlatego, że trochę zmieniły mi się gusta i nie miałem czasu szukać i słuchać nowości z wysp i trochę mam o to do siebie żal. Przypuszczam, że przeleciało mi trochę wydawnictw przed nosem, które mogłyby mi zawirować świat, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.

I tu z pomocą przyszło Spotify - ostatnimi czasy odkrywam nowe kawałki i albumy za pomocą automatycznie generowanych playlist dopasowanych do tego, czego słucham cały tydzień i jakiś czas temu wpadł mi w uszy kawałek Amsterdam. I było wielkie łał - trochę stare Bloc Party, trochę stare Arctic Monkeys, trochę moje ulubione numery Young Guns z czasów świetności. Przy czym wszystko było zdecydowanie świeższe i bardziej taneczne. I tak oto, po pięciu latach istnienia zespołu poznałem Nothing But Thieves i ich nową płytę Broken Machine. I mnie ukradli.

Ukradli mnie brzmieniem, które nie jest niczym nowym, ale jest wspaniale osadzone, równe i przy tym wszystkim, w trwającej wojnie głośności i masakrowania dynamiki kompresorami, z dużą dozą oddechu. Pod względem pisania piosenek, nie jest to odkrywanie ameryki, ale te numery po prostu się dobrze słucha. Do tego stopnia, że gdyby poleciało w radiu to zapytasz "ej, a co to gra?". Przesłuchajcie wszystkich singli, z tytułowym Broken Machine i GENIALNYM I'm Not Made By Design. Fajnie słychać echa Queen, Muse czy, chyba najbardziej zbliżonego gatunkowo Biffy Clyro.

Jest jeszcze jedna rzecz, o której muszę wspomnieć przy recenzji tej płyty. Genialny wokalista.
G. E. N. I. A. L. N. Y.
Przy wylewie wokalistów, którzy brzmią tak samo; a w przypadku muzyki indie to nawet mają taką samą manierę w śpiewaniu, wyskakuje ziomek, który wyciąga zajebiste falsety (chociaż nie wygląda) i śpiewa czysto (specjalnie sprawdzałem lajwy żeby się nie okazało, że płyta mnie okłamuje). Przykład - obkumajcie podejścia półtonowe na początku refrenu Particles. Niby niewiele, a robi robotę!

Jak mogę podsumować tą płytę - nie jest to album, który w jakiś specjalny sposób zmieni moje postrzeganie alternatywnego rocka ALE jest to album, który aż krzyczy "British Scene is not dead" i pokazuje, że nawet jest całkiem nieźle. Wróżę chłopakom naprawdę dużą karierę (biorąc pod uwagę, że zespół istnieje relatywnie krótko) i będę czekał na kolejne wydawnictwa. A tymczasem, mamy pretendenta do najrówniejszego albumu tego roku. Oho, zapowiada się całkiem fajny ranking!

//

Cały album możecie znaleźć na Spotify; moje ulubione numery z albumu i te wspomniane w recenzji znajdują się na PLAYLIŚCIE NA SPOTIFY i żeby nie przegapić żadnych nowości - zapraszam na fanpage O TU

poniedziałek, 9 października 2017

Propagandhi - Victory Lap



Nowy album Propagandhi czekał w moim kalendarzu na sam koniec (czytaj - przed moimi wakacjami zaplanowałem sobie kilkanaście płyt do zrecenzowania, dlatego też teraz tak nadrabiamy i rzucam co chwilę coś nowego), jest kilka ważniejszych albumów które chciałem zrobić ale wczoraj wydarzyła się rzecz, która (poniekąd) zmusiła mnie do wrzucenia recenzji tego albumu właśnie teraz.

[Dramatyczna rekonstrukcja wydarzeń, trochę a'la Patryk Vega]

Czwartek, godzina 19. Kurwa, cały dzień w pracy, ledwo wróciłem, przygotowuję się do prowadzenia lekcji. Nagle dzwoni telefon.

Patrzę - dzwoni Delma.

- Ej, Kondas, słyszałeś nowy album Propagandhi?
- Nie, wiem że wyszedł ale kurwa, jest jeszcze dużo ciekawszych rzeczy i mam go na koniec
- A podobał Ci się ostatni album?
- No.
- To pierdol wszystko i bierz się za słuchanie.

[Tak było.]

Więc nie pozostało mi zbyt wiele jak wgryźć się w nowe wydawnictwo o nazwie Victory Lap. Dla tych, którzy z ta nazwą spotykają się po raz pierwszy - Propagandhi to kanadyjski zespół punkowy (a w sumie anarcho-punkowy, ale o tym później) założony w 1986 roku. Dlaczego piszę o roku założenia? Ano dlatego, że przez te 31 lat istnienia zespołu, twórczość Propagandhi zrobiła taki delikatny zwrot w kierunku bardziej technicznych gatunków muzycznych - przykład - numer Tertium Non Datur z mojej ulubionej płyty zespołu Supporting Caste - nadal punkowy, ale w zupełnie inną stronę niż NOFX czy wcześniej wspomniani na blogu CF98. Szybszy, bardziej techniczny - wręcz tech-metalowy.

Victory Lap to siódmy album, wydany oczywiście we wrześniu (tylko nie zdążyłem opisać w dniu premiery; chociaż tyle, że wydany na koniec września). Czego się spodziewałem? Że będzie szybko, ładnie, technicznie, bez brudu i napieprzania w gitary bez sensu. I dokładnie tak jest - trzeba przyznać, że panowie Chris Hannah i Sulynn Hago (gitarzyści) brzmią na albumie bardzo sucho, czysto i równo - czego raczej ciężko spodziewać się po bardziej klasycznych wydawnictwach punkowych. Tytułowy Victory Lap bardzo ładnie zarysowuje brzmienie całego albumu - są zabawy dynamiką, są techniczne zagrywki i przy tym wszystkim jest bardzo melodyjnie. Znajdą się też bardzo klimatyczne numery - odsyłam do Adventures in Zoochosis które zaczynają się do dźwięku zabaw dzieci gdzies na placu, a na to nałożona jest gitara z bardzo ładnym delayem - a jeśli tego mało, to jeszcze gdzieś w oddali słychać przemówienie obecnego prezydenta USA o budowie muru.

Co do ostatniego zdania poprzedniego akapitu i co do gatunku, którym opisywane jest Propagandhi. Nie jest to zespół, który pisze teksty do numerów na zasadzie "no, nie ma tekstu, trzeba go napisać. A pierdolnę tekst o muesli, będzie spoko i wszyscy będą myśleli, że to metafora". Warstwa liryczna tutaj gra bardzo dużą rolę - Panowie są anarchistami i przeciwstawiają się (tutaj wypiszę ładnie wszystko co jest na Wikipedii): łamaniu praw człowieka, seksizmowi, rasizmowi, nacionalizmowi, homofobii, imperializmowi, kapitalizmowi i zorganizowanym religiom. I pewnie wydawałoby się, że w dzisiejszych czasach jest tak aż "dumnie" się chwalić wszystkimi swoimi przekonaniami - a tu jest to wszystko zgrabnie ubrane. Odsyłam do oficjalnej strony O TU abyście mogli w pełni odebrać ten album, na każdej warstwie.

Okej, tyle napisanem teraz najważniejsze pytanie - czy jest to fajny album? Dla kogoś, kto lubi bardziej punkowe klimaty, ale denerwują go trzy-akordy-i-darcie-mordy - tak, to jak najbardziej fajny album. Dla kogoś, kto bardziej jara się klasycznym punkiem - myślę, że będzie za technicznie i za-bardzo-przekombinowane. A dla zwyklego zjadacza chleba? Nie jest to pozycja obowiązkowa, ale warto raz czy dwa wrzucić sobie ten album (bądź Supporting Caste) i przesłuchać od poczatku do końca aby wiedzieć co w trawie piszczy.

//

Jak zawsze - zapraszam na fanpage O TU oraz wszystkie numery z tej recenzji możecie odsłuchać na  PLAYLIŚCIE NA SPOTIFY

środa, 4 października 2017

Queens of the Stone Age - Villains (Część II)


(Pierwsza część TUTAJ) (...) Czy riffy dobrze bujają? I czy w ogóle ten album nadaje się do słuchania? O tym już niedługo!

//

Oczywiście miało być szybciej, ale życie zweryfikowało moje plany bardzo brutalnie. Najpierw wakacje, teraz kupa roboty, ale cały czas QOTSA na słuchawkach. Wiec, najpierw odpowiedzmy sobie na powyższe pytania:

Czy riffy dobrze bujają? - to zależy

Czy w ogóle ten album nadaje się do słuchania? - to zależy

Zacznę trochę od końca - album pod względem brzmieniowym jest idealny. Powtórze to, co pisałem przy okazji pierwszej części recenzji - Queens Of The Stone Age nigdy nie miało problemu z eksperymentowaniem w numerach - ich numery zawsze miały bardzo duży pierwiastek eklektyzmu. Co to znaczy? Ano to, że i brzmieniowo, i kompozycyjnie od razu można było skumać, że słuchamy właśnie Queensów. I tak wlaśnie jest - od samego początku i otwierającego płytę, genialnego utworu Feet Don't Fail Me wiemy, że słuchamy QOTSY; że doświadczamy geniuszu Josha Homme.

Ale jaki mam problem - ano taki, że TROSZECZKĘ brakuje tego szaleństwa którym cechowały się wcześniejsze płyty Queens'ów. Nadal są miejscami dzikie riffy, ciekawie wykorzystane efekty - ale nie miałem na całej płycie miejsca, który zrobiłby mi takie WOW. Brakuje mi takiego elementu, który by mnie wchłonął (mówimy o brzmieniu) - coś, co miał na przykład Smooth Sailing z poprzedniej płyty ...Like Clockworks bądź Little Sister z Lullabies To Paralyze.

A co do riffów... Bujają - i to bardzo. Płyta jest bardzo taneczna - jest mniej pustynna niż wszystkie pozostałe płyty - ale przy czym łączy w sobie nie bycie produktem radiowym i bycie bardzo przystępną dla potencjalnego odbiorcy. Główny riff w Head Like A Haunted House jest przegenialny - ma ten swag z lat 60', ma power z grunge'owych kompozycji z lat 90' i ma tą melancholie produkcji z obecnych lat, gdzie wszyscy uświadamiają sobie, że kiedyś analogi brzmiały lepiej.

Ale (znów jakieś ale) - moim zdaniem, piosenki są zdecydowanie gorsze, niż te z ...Like Clockworks - w sumie trochę ciężko żeby nie były - poprzedni album jest mocnym 11/10 - od pierwszej minuty się pogrążamy w brzmieniu, w riffach, w głosach, w efektach, w całości. Tutaj trochę tego brakuje - wszystko działa, ale po przesłuchaniu niewiele zostaje w pamięci. Fajna płyta, żeby puścić podczas przejazdki samochodem i nie do końca się przejmować tym co leci.

Szczerze mówiąc, jestem troszeczkę zawiedziony tym, jaką drogę obrał Homme i załoga. Co nie oznacza, że nie będe wracał do tego albumu - może być tak, że za pół roku znów w moich uszach zabrzmi Villains i okaże się, że źle oceniłem ten album i będę go młócił dzień i noc. Lecz póki co - takie 5/10.

Ale (trzecie ale!) nadal - ...Like Clockworks jest zdecydowanie najlepszym albumem Queens Of The Stone Age. Ever.

//

Najfajniejsze numery na PLAYLIŚCIE NA SPOTIFY, no i zapraszam na Fanpage O TU

poniedziałek, 2 października 2017

Foo Fighters - Concrete and Gold


Z Foo Fighters mam trochę problem. Z jednej strony uwielbiam ten zespół; uważam, że to jeden z najwazniejszych (i swoją droga najlepszych) zespołów rockowych na świecie, z drugiej strony jestem strasznie rozczarowany ich ostatnim wydawnictwem - Sonic Highways, z 2014 roku był, moim zdaniem, najsłabszym albumem w dorobku Foo Fighters i był też najbardziej przehype'owaną płytą 2014 roku - zrobiono nawet serial o nagrywaniu całości (chociaż serial akurat był całkiem fajny) na HBO; na album została zaproszona masa gości - w każdym numerze był ktoś inny i, żeby tego było mało, każdy z 8 numerów był nagrany w innym studio w Stanach Zjednoczonych - od kalifornii po Seattle, kończąc na Nowym Jorku. Ale nie uratowało to, moim zdaniem, bardzo przewidywalnego i słabego albumu - i nie jestem tu sam - krytycy tez generalnie nie przyjęli zbyt dobrze tego albumu.

Dlatego też do Concrete and Gold podchodziłem z bardzo dużą rezerwą - nie chciałem się przejechać tak jak na poprzednim albumie; tym bardziej, że numery promujące były tak 50/50 - Run było takie sobie, a The Sky Is A Neighborhood było absolutnie piękne. Ale też patrząc na portfolio Grega Kurstina czyli faceta który wyprodukowal Concrete and Gold - no, zapowiadało się co najmniej ciekawie. Kurstin w swoim portfolio ma współpracę z Pink, Kylie Minogue, Lily Allen, Sia, Foster the People, Katy Perry, Kelly Clarkson, Adele... I to nie jest nawet 10%. Więc - przypuszczałem, że będzie ciekawie, popowo ale nie robiłem sobie żadnych nadziei.

A tu dostałem album, który po prostu zamiata. Ma to, czego - niestety - zabrakło przy ostatnim albumie QOTSY (do przeczytania tutaj i o czym więcej w nadchodzącej drugiej części recenzji). Ma przebojowość i genialne, zapadające w pamięć motywy. Brzmieniowo - jest super (znaczy, w przypadku Foo Fighters nigdy nie miałem żadnego 'ale' jeśli chodzi o brzmienie ich płyt). Sekcja brzmi wspaniale, wokale nie są za bardzo z przodu (przypadłość większości rockowych albumów na przestrzeni ostatnich ~5 lat) - ba, nawet mamy zmianę na stanowisku wokalisty w Sunday Rain (mój ulubiony numer z całej płyty) - na wokalu jest bębniarz czyli Taylor Hawkins, a za bębnem... Paul McCartney. Nie jest to koniec gości, ponieważ w numerze Make It Right mamy Justina Timberlake'a na chórkach i wokalach z tyłu (swoją drogą - mógłby w końcu wydać ten nowy album...), mamy też całą sekcję skrzypków w The Sky Is A Neighborhood czy wibrafon i bass z klawisza w The Line zagrany przez Kurstina.

Nie jest sterylnie - czuć, że album jest nagrany przez żywych muzyków, ma dużo przestrzeni, pierdzące gitary tam gdzie trzeba i ich brak, tam gdzie ten brak jest potrzebny. Są zabawy efektami (małe przejście w La Dee Da), są zabawy rytmem we wcześniej wspomnianym Sunday Rain, są ładne, foofsowe balladki - Dirty Rain. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Więc - czy moje obawy były właściwe? Absolutnie nie - spodziewałem się takiego 5/10 a dostałem mocne 8/10, może nawet 9/10. Moim zdaniem, jest to płyta plasująca się zaraz po Wasting Light - najlepszym albumie Foo Fighters (zebrali za ten album 4 nagrody Grammy i sumarycznie sprzedali go w okolicach 1 miliona sztuk). Chciałbym, żeby wszystkie rockowe albumy były tak nagrywane - z pomysłem na brzmienie, na piosenki, na teledyski, na promocję. Ale nie można mieć wszystkiego. Tymczasem dostaliśmy dotychczas najciekawszy rockowy album tego roku i drugi pretendent do albumu 2017. Zobaczymy co się będzie działo pod koniec tego roku - na pewno będzie ciekawie!

Więc czy nadal mam problem z Foo Fighters? Nie. Na pewno nie.

//

Cały album możecie znaleźć na Spotify. Co lepsze numery na playliście do której link poniżej: Fanpage O TU i PLAYLISTA NA SPOTIFY