czwartek, 21 grudnia 2017

N.E.R.D. - No One Ever Really Dies


Znacie Pharella? To jest ten facet, który w 2014 roku wypuścił hit Happy; w swoim portfolio ma też współpracę z Jay-Z, Backstreet Boys, Britney Spears, Daft Punk, Beyonce - to jest tylko ułamek jego CV - a jesteśmy dopiero w 2002 roku. Gdybym miał rozpisać wszystko i pokazać, nad czym Pharell pracował do 2017 zakładam, że nie starczyłoby nam kawy na ogarnięcie tego wszystkiego. A jeszcze w międzyczasie zdobył dziesięć nagród Grammy.

Teraz już wiemy kim ten mistyczny Pharell jest. A skąd pochodzi? W 1999 roku założył zespół N.E.R.D. z którym wydał cztery płyty (nie wliczając aktualnej) - z czego dwie zdobyły status złotych płyt w USA. Ale jesteśmy w połowie drugiego akapitu, a nadal nie wiemy o czym będziemy rozmawiać. N.E.R.D. to akronim od No One Ever Really Dies czyli, na dobrą sprawę, możemy powiedzieć, że mówimy o płycie, która nazywa się tak samo jak zespół. I tak własnie jest!

No One Ever Really Dies to 11 numerów utrzymanych w... no kurde, nie wiem jakiej stylistyce. Otwierający album Lemon (w którym gościnnie udziela się Rihanna) to taki typowy banger; dalej - Don't Dont' Do It (chyba mój ulubiony numer z całości) - przyjemny, soulowy, wręcz nawet funkujący - i udziela się tu boski Kendrick Lamar. W połowie płyty mamy bardzo wyraźne odniesienie do Gorillaz - ESP - bardzo minimalistyczny, z wyraźnie wyczuwalnym rytmem - gdyby pojawił się na jakieś składance to sto procent bym się pomylił co do zespołu który wykonuje ten numer. Kites - nie wiem dlaczego ten numer tutaj jest, a nie jest na solowej płycie M.I.A. Wszyskto zamyka Lifting You - czyli stonero... przepraszam, reaggeowy numer z Edem Sheeranem.

Potężny miszmasz gatunków na tej płycie nie jest jakoś super zaskakujący - pytanie czy to działa? Dla mnie niekoniecznie. N.E.R.D. jako zespól to było, przynajmniej dla mnie, zawsze granie popowe ale z zadziorem. Tutaj brakuje tego "czegoś" co odróżniałoby ten album od rzeszy zupełnie takich samych wydawnictw. Jeśli byłby to producencki album Pharella - ok. W tym przypadku - trochę zmarnowany potencjał.


Ocena: 5/10
Czego warto posłuchać: Don't Don't Do It, Deep Down Body Thrust, ESP

//

Standardowo - No One Ever Really Dies znajdziecie NA SPOTIFY; moje ulubione numery do przesłuchania NA PLAYLIŚCIE; a na FACEBOOKU możemy przygotować się do świąt!

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Jakub Żytecki - Ladder Head EP


W zeszłotygodniowym Singles Delight wspominałem o singlu Lovetape z nadchodzącej EP'ki Jakuba Żyteckiego o nazwie Ladder Head. A dziś, powiemy sobie kilka zdań na temat tego wydawnictwa!

Dla nieznających tego nazwiska - Jakub to jeden z najbardziej zdolnych i rozpoznawalnych gitarzystów młodego pokolenia - genialna technika połączona z jazzową wrażliwością i miłością do progresywnego metalu - czego chcieć więcej? Na co dzień gitarzysta grupy Disperse - a od pewnego czasu też eksploruje inne gatunki i pomysły za pomoca swoich solowych wydawnictw.

Ladder Head to bardzo szybka, przyjemna ep'ka, zamknięta w pięciu numerach. Z racji tego formatu, będę w stanie coś napisać więcej o każdym z numerów. Singiel Lovetape juz znamy, więc polećmy od pierwszego numeru. Otwierający, tytuowy Ladder Head bardziej przypominał mi eksplorowanie trip-hopowych rzeczy w stylu Massive Attack czy Portishead - a na dodatek, gdzies w połowie utworu, z zaskoczenia trochę, wchodzi bardzo przyjemna partia wokalu - i cały numer zaczyna bardziej dryfować w kierunku popowych rzeczy. Następnie - Yesterdead - utrzymany w bardzo podobnym klimacie, z trochę mocniejszym groovem i z bardzo ciekawą, jazzującą wstawką.

Przedostatni As You Are trochę mi przypominał Telefon Tel Aviv - generalnie, wpływy elektronicznej muzyki na tym wydawnictwie sa bardzo słyszalne - i moim zdaniem - ten mariaż progresywnego grania z samplami i bardzo dużą dozą szerokości wyszedl Kubie wyśmienicie. Najlepsze zostało na koniec - NightDiving to takie wybranie absolutnie najlepszych rzeczy z całej ep'ki - wokali, sampli, groovu - i wrzucenia ich do jednego worka, wymieszania i wypuszczenia na świat w postaci czterominutowego utworu.

Paradoksalnie, trochę wbrew moim oczekiwaniom, mało tutaj wirtuozerii - mało tu superszybkich pasaży po gryfie, rozwiązań harmonicznych z kosmosu czy połamanych rytmów - i dało to bardzo zgrabną, spójną i przyjemną ep'kę. Nie mówię, że jest banalnie i trywialnie - jest dokładnie tak, jak miało być, czyli jest w tym wszystkim złoty środek. Jak dwa poprzednie, solowe, wydawnictwa nie przekonywały mnie tak bardzo tak Ladder Head bardzo przyjemnie prowadzi przez troche ponad 20 minut poniedziałku. A i przypuszczam, że i każdego innego dnia będzie działać tak samo. Polecam!

Ocena: 8/10
Czego warto posłuchać: NightDiving, Lovetape - a najlepiej to całej ep'ki

//

Całe wydawnictwo znajdziecie NA SPOTIFY; oczywiście, klasycznie, moje ulubione NA PLAYLIŚCIE; a na FACEBOOKU możemy pogadać o jeszcze innych premierach tego miesiąca!

sobota, 16 grudnia 2017

Chris Stapleton - From A Room: Volume 2





Nie wiem jak u Was, ale u mnie muzyka pełni funkcję na wpół użykową - to znaczy, jestem już na tyle przyzwyczajony do analizowania numerów i spisywania ich, że bardzo często gdy słyszę jakąś piosenkę to w głowie zaczynam rozkminiać akordy, zagrywki które można użyć czy dośpiewywać jakieś głupoty. Jedyny gatunek, przy którym się trochę półautomatycznie wzbraniam przez zbytnim analizowaniem to americana/southern folk - czyli, w takim bardzo dużym, myślowym skrócie - amerykańska muzyka drogi. I dlatego dziś na tapecie mamy drugą część albumu From A Room pana Chrisa Stapletona.

Pewnie większość z Was się zastanawia skąd wyciągnąłem tego faceta - tu Was zaskoczę - jeśli słuchaliście radia przez ostatnie dwa lata to na pewno wpadliście na numer Tennessee Whiskey autorstwa Chrisa. A podczas przygotowań do tej recenzji odkryłem, że chociaż mało znany u nas, to za wielką wodą jest to jeden z lepszych piosenkopisarzy w kraju - oprócz tego, że napisał tonę hitów dla innych wykonawców country/southern (liczy się, że w okolicach 150); ma na koncie dwie nagrody Grammy, pięć nagród Akademii, siedem nagród CMAA i tak dalej; to napisał też numer dla Adele - dokładnie If It Hadn't Been For Love (b-side z albumu 21)

Ale do rzeczy - From A Room: Volume 2 to 9 piosenek, utrzymanych w bardzo przyjemnej konwencji southern czegoś. Dlaczego akurat tak? Bo mamy i świetne ballady - A Simple Song, mamy przyjemne, aż trochę bluesowo-redneckowe numery - Midnight Train To Memphis i mamy też coś pomiędzy - czyli rockową energię i soulowy groove - ostatni numer na płycie - Friendship. Tematy przewijające się na płycie są dość typowe dla wydawnictw około-bluesowych - czyli miłość, przyjaźń; są złamane serca, są piosenki więzienne, jest rozmowa o alkoholu i o kobietach.

Jeśli nigdy nie ciągnęło Cię żeby przejechać starym Mustangiem całą Route 66 czy objechać pustynię Mojave to myślę, że ta płyta może zmienić Twoje zdanie. Jak już się wyobrazi ten delikatny warkot silnika, ukochaną osobę przy boku i brak problemów - wtedy ta płyta staje się idealna. A i nawet bez tego - puszczenie w tle Nobody's Lonely Tonight i robie swoich rzeczy gwarantuje 100% dobry czas. Bardzo polecam!

Ocena: 8/10
Czego warto posłuchać: Hard Livin', Friendship, całej płyty

//

Na płytę zapraszam O TUTAJ, wszystkie co fajniejsze numery - standardowo - na PLAYLIŚCIE NA SPOTIFY i, bardzo możliwe, że niedługo pojawi się też recenzja pierwszej części From A Room - bo jestem po prostu ciekaw jak ta muzyka działa w całości. Żeby nie przegapić - wbijaj na FANPAGE!

czwartek, 14 grudnia 2017

Intervals - The Way Forward


W wieku 14 lat złapałem bardzo poważnego bakcyla związanego z gitarą. To znaczy - kiedy miałem jakakolwiek wolną chwilę to siadałem z instrumentem i wgrywałem różne zagrywki, numery, pomysły, kompozycje. Wtedy tez odkryłem całą gamę gitarzystów zajmujących się muzyką instrumentalną - z Joe Satrianim i Steve'em Vai'em na czele. Ba - jego czwarty album - The Extremist (nota bene - jeden z jego najbardziej znanych i popularnych albumów) znałem na pamięć; część zagrywek potrafiłem zagrać z pamięci. Później, z biegiem czasu, moje zainteresowania muzyczne obrały trochę inny kierunek - zacząłem słuchać jazzu, studiować harmonie i kadencje - i tak już zostało.

Dziś na tapetę wrzucamy dość młodego zawodnika na scenie (młodego w porównaniu do Satrianiego) - Aarona Marshalla z zespołu Intervals - a może powinienem napisać tworzącego zespół - Intervals to aktualnie jednoosobowy projekt, stricte instrumentalny. The Way Forward to trzeci album w dorobku Aarona prezentujący już dość zdecydowany zwrot i mocno zarysowane inspiracje - w porównaniu do poprzednich wydawnictw, jest to chyba najbardziej spójny album.

The Way Forward to 8 numerów, wszystkie utrzymane w stylistyce progresywnego, instrumentalnego metalu z mocnymi wpływami jazzu i fusion - By Far and Away brzmi jak numer z dorobku, świętej pamięci, Alana Holdswortha; zaś Belvedere (mój ulubiony numer na płycie) porywa groovem i dość delikatnym, jak na progmetal, klimatem. Problem jest taki, że w kwestii całego albumu już nie jest tak różowo - po dwukrotnym przesłuchaniu całego albumu, w mojej głowie nie został żaden motyw, melodia czy harmonia. W porównaniu do Plini'ego, amerykańskiego Chon czy naszego rodzimego Jakuba Żyteckiego (wymieniłem w tym momencie jedne z najciekawszych projektów na międzynarodowej scenie progresywnej - odkrywajcie!) brakuje mi na tej płycie czegoś, co będzie mnie ściągało i wkręcało przy każdym przesłuchaniu.

Wcześniej wspomniane tuzy instrumentalnego grania, na swoich albumach używały bardzo skromnych środków wyrazu, ale autentycznością i kreatywnością porywały słuchacza, bardzo skutecznie wprowadzając go w klimat danego albumu. Tutaj brakuje mi tej kreatywności - wszystkie patenty już gdzieś słyszałem, ciekawe momenty są tu jak na lekarstwo - i trwają równie krótko. Zdecydowanie bardziej wolałem Intervals na The Shape Of Colour (poprzednia, instrumentalna płyta z 2015) a już w ogóle na A Voice Within (debiutancka płyta, nagrana z wokalistą, utrzymana w bardzo djentowym/metalowym klimacie).

Finalną ocenę mogę podzielić niejako na dwa - pierwsza, bazowa część to ocena całego albumu jako konceptu, brzmienia, kreatywności i numerów. Druga - to spojrzenie przez pryzmat gitarzysty. Dlatego też, jeśli grasz na instrumencie - dodaj sobie +2 punkty do poniższej oceny - część zagrywek na tej płycie to łamacze palców, genialne do ćwiczenia techniki. Ale poza techniką musi być też muzyka. A tej tutaj nie jest tak wiele.

Ocena: 4/10
Czego warto posłuchać: Belvedere, Leave No Stone

//

Jak zwykle - cały album na SPOTIFY, moje ulubione numery - i więcej - znajdziecie na PLAYLIŚCIE; a na FACEBOOKU zapraszam do wyrażania swojej opinii na temat tej płyty!

niedziela, 10 grudnia 2017

Singles Delight vol. 1

Okazuje się, że grudzień pod względem wydawniczym to taki smutny żart - z dużych rzeczy, za rogiem czeka na nas nowy album Eminema, jakieś mniejsze i większe wydawnicwa niezależnych artystów wyszły w tym miesiącu (na przykład nowa płyta Intervals którą opisze w tym tygodniu - słowo!) - ale oprócz tej dwójki, na moim radarze nie ma nic ciekawego.

Dlatego też, na takie sytuacje uruchamiam kolejną, samopowtarzalną się serię

SINGLES DELIGHT

w której będziemy sobie opowiadać o takich właśnie singlach mniejszych czy większych zespołów. Zapraszam!
VOL. 1
Camila Cabello - Never Be The Same


Pamiętacie co pisałem w recenzji nowej płyty Taylor Swift? Że generalnie będzie to płyta, która pokaże jak będą wyglądać trendy w muzyce popowej w najbliższych miesiącach - singiel Camili (którą co bardziej popowi z Was moga znać z Fifth Harmony) to jest wlaśnie idealny tego przykład.

//

Julian Lage - Atlantic Limited


Na facebooku mogliście już pewnie zauważyć,że jeśli chodzi o Juliana to jaram się praktycznie każdą rzeczą, która zostaje przez niego wydana. Koleś ma tak niesamowicie rozwinięty smak w graniu i wyczucie, że tego się nie słucha - to się dosłownie czuje. Fakt, jest to nadal jazz, ale jest tak łatwy w słuchaniu jak to jest tylko możliwe. Bardzo, bardzo polecam!

//

Jakub Żytecki - Lovetape


 Przyznam się szczerze, wcześniejsze solowe eksperymenty brzmiemiowe Jakuba mnie jakoś nie porwały. Tak Lovetape już, moim zdaniem, sugeruje obranie bardzo ciekawego kierunku na nowej ep'ce Ladder Head. Zobaczymy!

//

The Wombats - Turn


The Wombats znam jeszcze z czasów licealnych, kiedy to na jednej z imprez u mojego znajomego (Kacper, jeśli to czytasz - serdecznie pozdrawiam!) usłyszałem numer Let's Dance To Joy Division - genialnie gitarowo zagrane, z całkiem fajnym tekstem i wspaniałym vibe'em. Od tego czasu zawsze gdzieś przewijało mi się The Wombats, nigdy nie do tego stopnia, żeby pilnować ich kalendarza wydawniczego. Turn zwiastuje, że chyba będę musiał się bliżej przyjrzeć nadchodzącej płycie. I znów - echa drugiego producenta nowej płyty Taylor Swift, czyli Jacka Antonoffa. Jestem ciekaw jak cała płyta wyjdzie mając przedsmak w postaci tego singla. Ba, nawet bardzo ciekaw!

//

I jak zawsze - zapraszam na FANPAGE NA FB i standardowo na PLAYLISTĘ NA SPOTIFY na której znajdziecie większość (bo niestety Jakuba jeszcze nie ma na spoti). Do słuchania, raz dwa!

poniedziałek, 4 grudnia 2017

U2 - Songs Of Experience


Są takie zespoły, których nikomu nie trzeba przedstawiać - na przykład Rolling Stones, Red Hot Chili Peppers czy właśnie U2. Nie trzeba być fanem tych zespołów żeby wiedzieć, że ich numery latają w radiach od lat i są znane przez miliony osób. Dziś na tapetę wrzucamy najświeższy album jutu - Songs Of Innocence.

Mały background z mojej strony - nigdy jakimś wielkim fanem U2 nie byłem, ale kilka piosenek wywarło na mnie mega wielki wpływ - np. Vertigo które pierwsze usłyszałem mając 14 lat jako cover w wykonaniu jednego zespołu z mojego rodzinnego miasta - riff spodobał mi się tak bardzo, że po powrocie z rzeczonego koncertu przed dwa dni rozgrywałem ten numer. Tak samo z Sunday Bloody Sunday czy Beautiful Day - numery z puli "trzeba znać". Po tych wszystkich latach te numery nadal się bronią - a jak jest z numerami z nowego krążka?

Na płycie znajdziemy 17 numerów (mówię o wersji deluxe znajdującej się na Spotify), wszystkie utrzymane w mocno popwej stylistyce. I to jest jedyne, na-wpół-miłe zdanie, którym jestem w stanie opisać ten album. Wszystko tu brzmi jak skok na kasę - autotune jest popularny? No to wrzućmy go do Love Is All We Have Left. Prosty bit + prosta gitara = hit lata? Summer Of Love. Ba, panowie się nie kryją, że interesuja ich inne rejony - ostatni numer na wersji deluxe - czyli You're The Best Thing About Me w remiksie Kygo brzmi jak, no właśnie, dance-owy, spóźniony nr. 1 czerwcowej listy przebojów.

Całość brzmi jak soundtrack do amerykańskiej komedii romantycznej. Nie żartuję - Get Out Of Your Own Way to jest idealny numer na zakończenie, You're The Best Thing About Me to nasz główny, męski bohater biegnący wyznać miłość swojej dziewczynie, z którą pokłócił się cztery sceny wcześniej. Red Flag Day - muzyka lecąca w tle na imprezie na której para głównych bohaterów się zapoznaje. The Blackout - trudna do rozwiązania sytuacja podbramkowa gdzieś w środku filmu. Łapiecie o co mi chodzi?

Mógłbym się jeszcze doczepić do tekstów - wiadomym jest, że Bono jest dość aktywnym działaczem na międzynarodowej scenie - czy to aktywistów, czy politycznej. Mam swoje przemyślenia na ten temat, ale pozwolicie że nie będę ich tu wrzucał i pozwalał na to, żeby wpłynęły na tą, już dość krytyczną, ocenę nowego wydawnictwa U2.

Więc - czy w ogóle warto siadać do słuchania tego albumu? Powiem tak, jeśli już kompletnie nie macie czego słuchać, to poszukalbym jeszcze raz - ba, odpaliłbym nawet genialne The Joshua Tree czy How To Dismantle An Atomic Bomb (chyba mój ulubiony album U2). Nic się nie stanie jeśli odpuścicie sobie ten album bo na pewno usłyszycie te numery w jakiejś komedii w 2018. O to jestem w stanie się nawet założyć.

Ocena: 2/10
Czego warto posłuchać: czegokolwiek innego

//

Dla upartych - album do przesłuchania NA SPOTIFY, playlista KONDASA o tutaj ,a na FACEBOOKU dziś wieczór wybierzemy czego słuchamy w przyszłym tygodniu. Zapraszam!