wtorek, 13 lutego 2018

Faworyci Stycznia

Dzisiaj pojedziemy po wszystkich gatunkach - czyli zapraszam na:

FAWORYCI STYCZNIA 2018

1. Bela Fleck and the Flecktones - Sea Brazil


Dosłownie ostatniego dnia stycznia znalazłem pana, który nazywa się Bela Fleck. Okazało się, że jest to bandżoinista (? dobra, chwila, zgugluję... bandżysta!) który swoją techniką gry zmienić postrzeganie tego instrumentu w opinii publicznej. Sea Brazil to pierwszy numer z pierwszego albumu tego projektu - i ja już się zakochałem. Zobaczymy co będzie dalej.

2. Nice Hooves - Wedding and Funerals


Do Nice Hooves wracam regularnie co jakiś czas - po pierwsze dlatego, że ten numer (jak i cała ep'ka na której się znajduje) został wyprodukowany przez Kurta Ballou (którego ubóstwiam) a po drugie dlatego, że to jest po prostu kawał dobrego, hardcore'owego grania. 

3. Kali Uchis - After The Storm (feat. Tyler, The Creator)


Tu podziękowania dla mojej Soszky za odnalezienie tego numeru - na muzykę Tylera choruje już od grudnia zeszłego roku i cały czas leci u mnie, głównie w samochodzie; tak, niestety, nie miałem jeszcze czasu wyszukania wszystkich smaczków i pobocznych projektów, którymi się zajmuje. A tu jeden z nich - wspaniale funkująco-soulujący, z charakterystycznym stylem i bitu i teledysku. Nie jestem w stanie zliczyć ile razy słuchałem tego numeru, ale na pewno, co najmniej, ze trzy.


4. Honningbarna - Penthouse Perfect (feat. Haley Shea)


Myślę, że słowa są zbędne. I tak nie rozumiem tekstu (bo jest po norwesku, a dokładnie w dialekcie kristiansand), a teledysk jest po prostu wyśmienity.

5. Pinegrove - Old Friends


A tu w kwestii mojej ostatniej konwersacji o numerach, które mają jakieś większe znaczenie bądź przywołują wspomnienia - to jest jeden z takich numerów. Swoją drogą Pinegrove w kwestii wypracowania swojego stylu w alternatywnym country powinno dostać jakąś nagrodę. I to nie jedną!

//

Wszystkie numery standardowo na PLAYLIŚCIE NA SPOTIFY! Dajcie znać co w tym miesiącu leciało u Was w uszach

niedziela, 11 lutego 2018

Justin Timberlake - Man Of The Woods


Od samego początku nie wiedziałem, co napiszę o tej płycie. Problem był taki, że z czterech singli promujących jeden był naprawdę niezły , drugi był mocno meh, trzeci pozamiatał a czwarty miał turbo dobry teledysk. Czyli, w kolejności Filthy, Supplies, Say Something i Man Of The Woods. Doliczmy do tego POTĘŻNY hype i mamy idealną receptę na album, który jest co najwyżej poprawny. Pytanie - czy taki los zastał Man Of The Woods?

Zacznijmy od tego, że Justin promował się na zasadzie 'mocny powrót do korzeni' i 'pomieszanie americany z 808' przez co oberwał od internautów dość mocno (polecam lekturę) i sam, z tego co odbieram całą promocję, nie do końca wiedział jak to logicznie rozegrać. Trzeba w tym momencie zaznaczyć, że nawet pomimo backlashu w internecie akcja promocyjna była bardzo dobrze zorganizowana - na miesiąc przed premierą, co czwartek wychodził nowy singiel, płyta wyszła 2.02 a 4.02 Justin występował na Superbowl. Pozazdrościć rozpędu reklamy!

Man Of The Woods to 16 numerów utrzymanych w mocnej stylistyce duetu Timberlake/Timberland. Klasyfikowanie wg gatunku w przypadku wydawnictw Timberlake'a jest trochę bezsensowne - mnogość kolorów i dźwięków na płytach skutecznie pilnuje tego, żeby nie dało się całości zaszufladkować. Płytę też produkował Pharell - i tutaj, już pewnie część z Was zauważyła, że ostatnio nie pałam zbyt wielką miłością do niego - w niektórych numerach słychać jego pomysły aż za bardzo - co tak fajne znów nie jest. Z gości mamy też Alicję Keys czy Chrisa Stapletona (który stał się już trochę rezydentem tego bloga). Okej, trzeci akapit, ale co z piosenkami?

I tu zaczynają się schody. Z jednej strony nie sposób się nie zgodzić z recenzjami, które mówią, że na całej płycie dobre numery to są te, które wyszły jako single - z drugiej strony, jeśli spojrzymy na ten album jako całość, to dostajemy całkiem sprawny, logiczny i przyjemny twór. Wydawało mi się przy pierwszym przesłuchaniu, że szybko zapomnę o większości numerów - a złapałem się na tym, że Sauce nuciłem przez pół dnia, a Wave leciało w moich uszach każdego ranka. Absolutnie najlepszym numerem na płycie jest Say Something - eklektyczny, szeroki jak cholera, bez przesadzonych sampli czy przeszkadzajek. Z takich jasnych punktów na tej płycie mamy też Morning Light - soulowy numer z mocną bluesową esencją. I głos Alicii Keys w tym utworze - dziesięć na dziesięć.

Czyli co w ogóle myśleć o tym albumie - po pięciu przesłuchaniach od góry do dołu (dlatego też tyle mi zajęło napisanie tej recenzji) nadal sam do końca nie wiem. Z każdym kolejnym razem jest trochę lepiej, ale poprzednikiem tego wydawnictwa jest absolutnie świetne i genialne 20/20 Experience - które, praktycznie, nie miało słabych momentów. Póki co, poniższa ocena jest niestabilna - na koniec roku wrócę do tej recenzji i zobaczę wtedy, czy mój odbiór się cokolwiek zmienił.

Ocena: 8/10
Czego warto posłuchać: Say Something, Waves, Morning Light

//

Trochę wypadłem z tej mojej regularności pisania - nie bez powodu, ale o tym dowiecie się w najbliższych miesiącach. Tymczasem - Man Of The Woods do przesluchania NA SPOTIFY, na PLAYLIŚCIE standardowo moje ulubione numery z tej płyty i - wklikujcie się na FACEBOOKA na którym dzieje się ostatnio zdecydowanie więcej, niż tutaj. Buziaki!

czwartek, 1 lutego 2018

60th Grammy - szybkie podsumowanie

Trochę czas mnie oszukał, dlatego też dopiero teraz robimy krótkie podsumowanie sześćdziesiątych nagród Grammy!
// Jeżeli kogoś interesują wszystkie nagrody i kto co dostał - zapraszam na doł tej notki, tam będą wypisane wszystkie nagrody //
Trochę się przejechałem na przewidywaniach nagród - okazało się, że Jay-Z z ośmiu nominacji... nie wygrał żadnej. Album, nagranie i piosenkę roku śmignął mu Bruno Mars (o którym zaraz niżej), a wszystkie rapowe nagrody zebrał Kendrick Lamar - któremu za DAMN. się to po prostu należało. Jak będę miał chwilę, to na sto procent zbiorę się, żeby przesłuchać 4:44 i wyrobić sobie jakieś zdanie na temat tego albumu.

Bruno Mars zebrał sześć statuetek - za wcześniej wspomniane kategorie + trzy w kategorii R&B - za najlepszą piosenkę, występ i album. A samo wykonanie Finesse na gali... 10/10. Kompletnie nie dziw, że zebrał te nagrody.

Despacito wyszło bez niczego. Nic więcej nie chcę komentować.
Rockowo - statuetka pośmiertnie dla Leonarda Cohena w kategorii najlepsze wykonanie rockowe; najlepsza piosenka - Foo Fighters; The War On Drugs zebrało statuetkę za najlepszy album (brakowało mi nominacji dla FF) i za najlepszy metalowy wykon statuetkę zgarnął Mastodon - i tu się zrobiło ciekawie, bo połowa gratuluje, a połowa się oburzyła że jakto Mastodon zgarnął statuetkę - moim zdaniem im się należało, może nie za ten numer, ale w całokształcie IMO jak najbardziej tak.
W kategorii Country - wielka wygrana Chrisa Stapletona- oczywiście zasłużona - w kategoriach Counry Solo Performance, Country Song i Best Country Album. I na koniec zdanie o muzyce filmowej - najlepsza piosenka dla How Far I'll Go z Moany (genialny film!) i  dwie nagrody za muzykę dla La La Land.
Generalnie, te rozdania nie były tak bardzo zaskakujące jak myślałem, że będą. Kilka rzeczy bym inaczej rozdał i dał inne nominacje ale nie mnie to wybierać. A waszym zdaniem - co byście zmienili?
Lista wszystkich nagród -> KLIK!