Od samego początku nie wiedziałem, co napiszę o tej płycie. Problem był taki, że z czterech singli promujących jeden był naprawdę niezły , drugi był mocno meh, trzeci pozamiatał a czwarty miał turbo dobry teledysk. Czyli, w kolejności Filthy, Supplies, Say Something i Man Of The Woods. Doliczmy do tego POTĘŻNY hype i mamy idealną receptę na album, który jest co najwyżej poprawny. Pytanie - czy taki los zastał Man Of The Woods?
Zacznijmy od tego, że Justin promował się na zasadzie 'mocny powrót do korzeni' i 'pomieszanie americany z 808' przez co oberwał od internautów dość mocno (polecam lekturę) i sam, z tego co odbieram całą promocję, nie do końca wiedział jak to logicznie rozegrać. Trzeba w tym momencie zaznaczyć, że nawet pomimo backlashu w internecie akcja promocyjna była bardzo dobrze zorganizowana - na miesiąc przed premierą, co czwartek wychodził nowy singiel, płyta wyszła 2.02 a 4.02 Justin występował na Superbowl. Pozazdrościć rozpędu reklamy!
Man Of The Woods to 16 numerów utrzymanych w mocnej stylistyce duetu Timberlake/Timberland. Klasyfikowanie wg gatunku w przypadku wydawnictw Timberlake'a jest trochę bezsensowne - mnogość kolorów i dźwięków na płytach skutecznie pilnuje tego, żeby nie dało się całości zaszufladkować. Płytę też produkował Pharell - i tutaj, już pewnie część z Was zauważyła, że ostatnio nie pałam zbyt wielką miłością do niego - w niektórych numerach słychać jego pomysły aż za bardzo - co tak fajne znów nie jest. Z gości mamy też Alicję Keys czy Chrisa Stapletona (który stał się już trochę rezydentem tego bloga). Okej, trzeci akapit, ale co z piosenkami?
I tu zaczynają się schody. Z jednej strony nie sposób się nie zgodzić z recenzjami, które mówią, że na całej płycie dobre numery to są te, które wyszły jako single - z drugiej strony, jeśli spojrzymy na ten album jako całość, to dostajemy całkiem sprawny, logiczny i przyjemny twór. Wydawało mi się przy pierwszym przesłuchaniu, że szybko zapomnę o większości numerów - a złapałem się na tym, że Sauce nuciłem przez pół dnia, a Wave leciało w moich uszach każdego ranka. Absolutnie najlepszym numerem na płycie jest Say Something - eklektyczny, szeroki jak cholera, bez przesadzonych sampli czy przeszkadzajek. Z takich jasnych punktów na tej płycie mamy też Morning Light - soulowy numer z mocną bluesową esencją. I głos Alicii Keys w tym utworze - dziesięć na dziesięć.
Czyli co w ogóle myśleć o tym albumie - po pięciu przesłuchaniach od góry do dołu (dlatego też tyle mi zajęło napisanie tej recenzji) nadal sam do końca nie wiem. Z każdym kolejnym razem jest trochę lepiej, ale poprzednikiem tego wydawnictwa jest absolutnie świetne i genialne 20/20 Experience - które, praktycznie, nie miało słabych momentów. Póki co, poniższa ocena jest niestabilna - na koniec roku wrócę do tej recenzji i zobaczę wtedy, czy mój odbiór się cokolwiek zmienił.
Ocena: 8/10
Czego warto posłuchać: Say Something, Waves, Morning Light
//
Trochę wypadłem z tej mojej regularności pisania - nie bez powodu, ale o tym dowiecie się w najbliższych miesiącach. Tymczasem - Man Of The Woods do przesluchania NA SPOTIFY, na PLAYLIŚCIE standardowo moje ulubione numery z tej płyty i - wklikujcie się na FACEBOOKA na którym dzieje się ostatnio zdecydowanie więcej, niż tutaj. Buziaki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz