Od napisania mojej ostatniej recenzji jakiejkolwiek płyty bądź epki - oczywiście w takim formacie - minęło 1320 dni - co przekłada się na 3 lata, 7 miesięcy i 12 dni. Szczerze, nie spodziewałem się, że kiedyś znów zachce mi się wrócić do tego tematu. W międzyczasie był (jest?) jeszcze
kanał na youtube (który, swoją drogą, był (jest?) bardzo dużym eksperymentem), jest cały czas
instagram i masa innych rzeczy, o których nie mówię głośno, a czekają tylko, by je wydać.
No nic, mamy (prawie) koniec sierpnia 2017, za nami (prawie) trzy miesiące cholernie gorących wakacji (chociaż, w sumie, cały czas wakacje trwają) - przypuszczam, że część z Was przepieprzyła te wakacje obijając się ile się dało, część z Was ciężko przepracowała, a zaś jeszcze inna grupa zwiedzała różne kraje i zbierała wspomnienia. W tą, czy we w tą, zaraz za pasem wrzesień, który mi się zawsze kojarzył z taką post-wakacyjną melancholią i czasem uświadamiania sobie, że ta wakacyjna beztroska już uciekła i trzeba coś w końcu zacząć robić.
A jak już zaczynamy sobie uświadamiać co robiliśmy przez wakacje, zaczynamy zbierać wspomnienia, to wypadałoby wrzucić na uszy jakiś fajny soundtrack - który z jednej strony trochę w nas rozbudzi tą tęsknotę za wakacjami, a z drugiej strony każe się zmobilizować i zacząć coś robić ze swoim życiem. I tutaj, pojawia się płyta wypuszczona przez krakowski zespół Stay Nowhere, o tym samym tytule.
Niecałe 40 minut muzyki, zgrabnie otagowanej przez sam zespół jako punk rock, emo czy alternative bardzo przyjemnie umila czas spędzony na porządkowaniu wszystkich rzeczy, które zrobiliśmy przez całe wakacje. Słychać mocne echa Basement czy Touché Amoré (nie odnoszę się do klasyki w stylu Rites of Spring czy nawet Nirvana, co też zresztą słychać w muzie Stay Nowhere) - generalnie mocno emocjonalnie, nie za mocno przesterowane gitary, chociaż często użyty - i bardzo ze smakiem - chorus na gitarach i absolutnie GENIALNY wokal. Od kilku lat coraz bardziej doceniam krzyk jako formę artystycznego przekazu w piosence (zwracam uwagę - krzyk, a nie darcie ryja. Scream a nie growl - nie mylcie pojęć). Moim zdaniem, jest to jeden z najlepszych nośników emocji w muzyce - oczywiście, pod warunkiem, że wokalista nie przesadza i nie napierdala nam w uszy bez umiaru, bo nie umie śpiewać. A tutaj wokal UMIE ŚPIEWAĆ - najlepsze przykłady - numer 11. na płycie - Cool Kids i mój ulubieniec - Just a Shred.
Jeszcze słowo o muzyce - chociaż skategoryzowane jako punk rock, na płycie nie brakuje melodii, które później siadają w głowie i jakoś przewijają się przez naszą pamięć. Nie uświadczyłem żadnego wymuszonego solo, czy przekombinowanego przejścia na bębnie - wszystko ładnie tu ze sobą współgra i działa. A o tym się ostatnimi czasy zapomina - każdy chce być wirtuozem na instrumencie, zapominając o tym, że w tym wszystkim liczy się najbardziej muzyka.
Więc tak, w tym momencie przebrnęliśmy razem przez moją pierwszą recenzję od 3,5 roku. Gdybym wtedy ją pisał, dałbym pewnie jakąś ocenę, czy ki chuj, napisał do czego podobne i takie tam. Ale tym razem nie będę tak robił. Muzyka jest tak subiektywnym tworem, że ocenianie jej za pomocą gwiazdek czy punkcików, kiedy nie musisz, jest bez sensu. Dlatego napiszę tylko tyle - POLECAM. Może to właśnie dla Ciebie będzie płyta podsumowująca całe wakacje?
// // // //
Ok, teraz jeszcze dwa słowa jak ja to widzę. Nie deklaruje się, że będę rzucał recenzję co jakiś stały interwał. Może być tak, że będą dwie w miesiącu; może być tak że będzie siedem, a może być tak, że będzie jedna. Dopóki nie wykoncypuję tego, jak chcę prowadzić tego bloga ustalmy, że będzie
minimum jeden post tygodniowo. Niekoniecznie recenzja, może to być jakiś mały felieton, bądź trzy zdania, czy jakaś krótka notka z muzyką, która mi towarzyszy od jakiegoś czasu. Ewentualnie
nasmaruje jakieś coś, żebyście w międzyczasie się o mnie nie martwili.
W każdym razie, zapraszam Was do polubienia fanpage
O TU i do
PLAYLISTY NA SPOTIFY którą, po prawie rocznej przerwie zacznę uzupełniać. A może też niedługo coś nagram... Ale to może.